Aaron zdołał mimo wszystko zachować równowagę w obliczu nieszczęść, ujarzmić chaos i pragnienie zemsty i odrodzić się jako zrównoważona istota ludzka, zarazem doskonały pisarz mogący poszczycić się osiągnięciami twórczymi, które prywatnie oceniałem niezwykle wysoko; osiągnięciami, źródłem których była jego wewnętrzna siła, zupełnie niedostrzegalna gołym okiem.
Później tegoż wieczora, nim położył się spać, Aaron ujął skrótowo jeszcze raz, tym razem na piśmie, odpowiedź na pytanie, jakie postawiłem przed nim w restauracji. Obiecał też przetłumaczyć to następnego dnia, posłużył się bowiem hebrajskim. Swe związki z Kafką określił następująco:
– Kafka wyłania się z wewnętrznego świata i stara się uchwycić rąbek rzeczywistości, ja natomiast wywodzę się z empirycznej realności, z obozów i lasów. Mój prawdziwy los urąga potędze wyobraźni, a swe zadanie jako artysty pojmuję nie jako rozwijanie własnej imaginacji, lecz raczej powściąganie jej, ale nawet to jest dla mnie nad wyraz trudne, ponieważ moje przeżycia były tak niewiarygodne, iż mogą zdawać się komuś fikcją… Początkowo próbowałem uciec od siebie i swoich wspomnień, by wieść życie, które nie było moim życiem, i opisywać je. Jednak ukryty duch szeptał mi, że nie wolno pozwalać sobie na taki eskapizm i wypierać się dziecięcych doświadczeń holocaustu, który wykrzywił moją świadomość… Mój drobny kuzyn – Apter – wieczne dziecko, zarabia na życie malując obrazki z Ziemi Świętej na użytek turystów. Sprzedaje je w niewielkim warsztacie, wciśniętym między stoisko z pamiątkami i ladę z ceramiką – który dzieli z pewnym kuśnierzem w żydowskiej dzielnicy starej Jerozolimy. Turystom, którzy pytają o ceny malunków, Apter zwykle odpowiada w ich językach, gdyż – choć emocjonalnie nie dojrzał do swego wieku, to jednak w powikłanej przeszłości opanował płynnie angielski, hebrajski, jidysz, polski, rosyjski i niemiecki. Zna nawet trochę ukraińskiego, który sam nazywa językiem gojów. A oto co słyszą zwiedzający, gdy zapytują Aptera o cenę:
– To nie ode mnie zależy – stwierdzenie to jawi się niestety przejawem skromności czy też nawet przesadnej pokory. Apter jest za dobrze ułożony, by głośno rozprawiać z dumą o swoich obrazach. – Ja, człowiek kochający Cezanne’a, płaczący i modlący się nad swoimi produkcjami, maluję niczym amator bez ideałów.
– W swoim rodzaju – powiedziałem mu – twoje obrazy są całkiem niezłe.
– Dlaczego tak fatalnie maluję? – pytał. – Czy to także wina Hitlera?
– Mogę cię pocieszyć, że Hitler malował gorzej.
– Nie – zaprzeczył Apter – widziałem jego obrazy. Nawet Hitler malował lepiej ode mnie.
Tygodniowo Apter zarabiał od pięciu do stu dolarów za swe standardowe pejzażyki. Pewien filantrop, angielski Żyd, fabrykant z Manchesteru prowadzący też interesy w Jerozolimie, zapoznawszy się przypadkowo z biografią Aptera przesłał mu kiedyś czek na tysiąc funtów za jeden z obrazków i roztoczył nad Apterem rodzaj opieki, mniej więcej raz do roku kupując od niego pracę za podobnie wygórowaną cenę. Jednak zdarzyło się i tak, że pewna podstarzała Amerykanka odmaszerowała z pejzażem Aptera, nie dając mu za niego ani grosza… Naturalnie jeśli wierzyć słowom mego kuzyna.
Ponoć był to widok targu zwierzęcego w Jerozolimie, widok, jakich Apter produkuje tuzin tygodniowo. Złodziejka pozostawiła go rozpaczającego na ulicy.
– „Policja! – wrzeszczał. – Pomocy! Na pomoc!”
Kiedy jednak nikt nie przyszedł mu w sukurs, sam rzucił się w pościg i wkrótce dopadł kobietę za rogiem, gdzie dyszała ciężko oparta o mur, ze skradzionym obrazkiem na bruku.
– „Nie jestem chciwcem – powiedział do niej – ale, droga pani, muszę coś jeść”.
Dalej, według Aptera, kobieta zaczęła przekonywać tłumek, jaki szybko obstąpił płaczącego artystę z błagalnie wyciągniętymi rękami, że zapłaciła za obraz pensa, a więc znacznie więcej, niż jest wart.
Wściekle wrzasnęła w jidysz:
– „Zajrzyjcie mu do kieszeni! On kłamie!”
– Rozległ się potworny krzyk – wyjaśnił mi Apter – straszne, rozdzierające wycie z jej ust…
Kuzynie Philipie, natychmiast zrozumiałem w czym rzecz. Spytałem jej: „Proszę pani, z jakiego pani obozu…?” „Przeszłam wszystkie!”- krzyknęła i napluła mi w twarz.
W opowieściach Aptera wszyscy go okradają, plują na niego, oszukują i poniżają dosłownie każdego dnia, przy czym owi złoczyńcy okazują się przeważnie uratowanymi z obozów. Czy jego historie odpowiadają rzeczywistości? Nie starałem się nigdy ich weryfikować. Nie uważam Aptera za łgarza, tylko za twórcę fikcji, jak innych, którzy przez fikcję starają się wydobyć ukryte prawdy. Podchodzę do jego opowiastek jak Aaron do wyznań swej francuskiej katolickiej „Żydówki”.
Następnego dnia po spotkaniu z Aaronem miałem poważny zamiar wziąć spod hotelu taksówkę i pojechać wprost do nory, gdzie pracował i handlował Apter, i spędzić z kuzynem parę godzin pozostających do ponownej rozmowy z Appelfeldem. Zamiast tego jednakże udałem się na przedpołudniową sesję sądu rozstrzygającego sprawę Demianiuka – aby zobaczyć oszusta. Gdybym nie zastał go na rozprawie, mogłem zajrzeć do hotelu King David. Musiałem to uczynić: dalsze dwadzieścia cztery godziny bezczynności bardzo źle by na mnie podziałały. Tej nocy fatalnie spałem, budziłem się co jakiś czas i sprawdzałem podwójne zamki u drzwi, potem wracałem do łóżka i wyczekiwałem, aż on zjawi się, czarodziejsko zawieszony w powietrzu… Tak jakby hotel był grobowcem, a jeden z nas zjawą, duchem, moje sny zaś – kłębowiskiem ponurych przeczuć, zbyt ponurych, by je nazwać. Zrywałem się z pościeli zdecydowany bezwzględnie zabić łajdaka własnymi rękami. Tak, do ranka stało się dla mnie jasne, że nie robiąc nic, rozdmuchując tylko problem w swoim mózgu, a mimo to wciąż się wahając… Wahanie znikło dopiero, gdy znalazłem się w taksówce, która zawiozła mnie do dzielnicy żydowskiej. Tam poleciłem kierowcy zawrócić i skierować się pod adres w innym rejonie miasta, w okolice Knesetu, pod budynek, w którym od jedenastu miesięcy toczył się proces Demianiuka. Przy śniadaniu odnalazłem to miejsce na planie Jerozolimy i oznaczyłem grubym kółkiem. Koniec z wahaniem.
Przed bramą wiodącą do holu stało czterech uzbrojonych żołnierzy izraelskich. Rozmawiali obok tablicy informującej po hebrajsku i angielsku, iż przed wejściem należy zdać ewentualnie posiadaną broń. Nie zwrócili na mnie uwagi, kiedy ich mijałem i wszedłem do środka, gdzie musiałem jedynie okazać paszport młodej policjantce, wpisać się do rejestru na biurku i przejść przez furtkę wykrywającą metale. Wpisując się nie spieszyłem się zanadto, przebiegając wzrokiem rejestr w poszukiwaniu widniejącego już nań mojego nazwiska. Nie znalazłem go, lecz nie świadczyło to o niczym, rzecz jasna – sąd rozpoczął dzisiejsze posiedzenie ledwie przed godziną. Poza tym, myślałem, on może legitymować się paszportem na własne nazwisko. (Tylko że w takim wypadku jakim cudem wpisał się jako ja do księgi hotelowej?)
Następnie jeszcze raz musiałem pokazać paszport, tym razem po to, by dostać słuchawki. Młoda kobieta w żołnierskim mundurze zaprezentowała mi, jak je wyregulować, by słyszeć jednocześnie angielskie tłumaczenie sentencji wypowiadanych po hebrajsku. Czekałem, aż skojarzy moje nazwisko z osobą regularnie uczestniczącą jako widz w procesie, ale gdy tylko mnie poinstruowała, zabrała się do czytania kolorowego magazynu.
Kiedy wszedłem na salę i zacząłem przyglądać się z miejsc dla publiczności rozprawie, zupełnie zapomniałem o przyczynie, która mnie tu sprowadziła. Przebiegłem wzrokiem po kilkunastu twarzach ludzi na podwyższeniu, nim zdałem sobie sprawę, który z nich to oskarżony. I nie tylko zapomniałem o istnieniu swego sobowtóra, ale – na pewien czas – także o sobie samym.