Выбрать главу

– Zrób to. Tu nie ma żadnych węgorzy.

To nie węgorze mnie powstrzymały. Powstrzymał mnie ojciec. Przyjechał z New Jersey następnego dnia, chcąc być świadkiem otrzymania przeze mnie tytułu. Już wcześniej, podczas rozmowy telefonicznej, zwracał się do mnie partem per „doktorze”. Jeszcze dawniej, przy podobnych okazjach, także nie szczędził mi tego rodzaju pokpiwania. Potrafił zaleźć za skórę.

Na dziedzińcu Uniwersytetu Columbia musiałem stanąć twarzą w twarz z paroma tysiącami ludzi, którzy w ten słoneczny dzień przybyli na 18 uroczystość. Byłem pewien, że nie dam rady dociągnąć do końca ceremonii, mającej trwać całe popołudnie, że zacznę krzyczeć na całe gardło albo szlochać jak małe dziecko. Wytrzymałem jednak, chociaż nie wiem jak. Przetrwałem nawet urządzoną specjalnie dla nagrodzonych kolację i nikt nie zorientował się, że ma do czynienia ze skończonym człowiekiem, który właśnie zamierza udowodnić, iż nie zasługuje na dalszą egzystencję. Nie mam zielonego pojęcia, co mogło się stać tego ranka w hotelu albo na nasłonecznionym dziedzińcu uniwersyteckim, gdyby nie udało mi się spojrzeć z zewnątrz na swoje ogołocone ego oraz mocne więzi łączące mnie z osiemdziesięciosześcioletnim ojcem, którego moja samobójcza śmierć roztrzaskałaby na drobne kawałki.

Po uroczystości na Columbii ojciec wpadł z nami do hotelu na filiżankę kawy. Od tygodni domyślał się już, że dzieje się ze mną coś bardzo złego, chociaż zaprzeczałem temu przy każdej okazji, twierdząc, iż to kwestia fizycznego bólu, który uparcie nie daje mi spokoju.

– Marnie wyglądasz – stwierdził. – Właściwie to wyglądasz fatalnie. Przyjrzał mi się dokładniej i jego twarz też pobladła, zszarzała, gdyż z tego co mi wiadomo, dotąd nie spotkały go poważniejsze fizyczne dolegliwości.

– To kolano – odparłem. – Boli.

Nie wyjaśniałem więcej.

– To do ciebie niepodobne, Phil. Zwykł© umiałeś załatwić sprawy po twojej myśli.

Uśmiechnąłem się.

– Tak?

– Masz – rzekł. – Otwórz, kiedy wrócisz do siebie. – Wręczył mi paczuszkę zawiniętą przez siebie w tani, brunatny papier i dodał: – To z okazji nowego wyróżnienia, doktorze.

Podarunkiem okazała się oprawiona w standardowe ramki fotografia zrobiona przez reportera „Metropolitan Life” jakieś czterdzieści pięć lat wcześniej, gdy mój ojciec otrzymał nagrodę od firmy, w której pracował. Był to wizerunek ojca w latach młodości, wizerunek, jaki dotąd tuła mi się gdzieś po głowie – dziarskiego, mocnego ubezpieczeniowca, w konwencjonalnym stroju z okresu Wielkiego Kryzysu w Ameryce: ciasno zawiązany, staroświecki krawat, dwurzędowa marynarka, krótko przycięte, przerzedzone włosy, śmiałe, prostoduszne spojrzenie, miły, trzeźwy, powściągliwy uśmiech – człowieka, którego każdy szef chciałby mieć w swym zespole, któremu zaufa każdy klient; typowa postać współczesnej rzeczywistości. „Zaufaj mi” – zdawała się mówić twarz na zdjęciu. „Daj mi pracę. Awansuj mnie. A ja cię nie zawiodę”.

Kiedy zadzwoniłem z Connecticut następnego ranka, chcąc opowiedzieć, jak bardzo ujął mnie prezent w postaci tej starej fotografii, mój ojciec nagle usłyszał dziecięcy szloch swego z górą pięćdziesięcioletniego syna. Byłem zdumiony jego względnie opanowaną reakcją na to moje załamanie.

– No dalej – rzekł, jakby świetnie zdawał sobie sprawę, że coś przed nim ukrywam. Tak, wiedział o wszystkim i dlatego właśnie całkiem niespodziewanie postanowił sprezentować mi swą fotografię z okresu, gdy był silny i twardy. – Wyrzuć to z siebie – powiedział bardzo cicho. – Cokolwiek by to było, daj temu upust.

Dowiedziałem się, że opisany właśnie przeze mnie fatalny stan, w jakim się znalazłem, wywołały pigułki nasenne, jakie brałem każdej nocy – specyfik określany jako halcion. Wielu ludzi na całym świecie padło jego ofiarą. W Holandii jego rozprowadzanie wstrzymano całkowicie w 1979, już w dwa lata po pojawieniu się w aptekach, mnie zaś przepisano halcion osiem lat później. We Francji i Niemczech lek wycofano z obrotu w latach osiemdziesiątych, natomiast w Wielkiej Brytanii zakazano jego rozpowszechniania po audycji telewizyjnej wyemitowanej przez BBC jesienią 1991. W styczniu 1992 rewelacje – choć ja sam nie nazwałbym ich raczej rewelacjami – pojawiły się w długim artykule wydrukowanym na pierwszej stronie gazety „The New York Times”: „…Przez dwie dekady przedsiębiorstwo produkujące «Halcion», najpopularniejsze na świecie tabletki nasenne, ukrywały dane naukowe mówiące, że lek wielokrotnie powodował działania uboczne zgubne dla ludzkiej psychiki…”, Dopiero w pół roku po załamaniu, jakie przeszedłem, przeczytałem po raz pierwszy o skutkach stosowania halcionu – które to skutki określono terminem „halcionowego szaleństwa” – w pewnym popularnym amerykańskim magazynie. Wspomniany artykuł zawierał cytaty z listu zamieszczonego w „The Lancet”, specjalistycznym brytyjskim czasopiśmie medycznym. Holenderski psychiatra wynotował listę objawów powiązanych ze stosowaniem halcionu, które zauważył u pacjentów biorących wspomniany lek. Objawy te dokładnie pokrywały się z moimi: „…fatalne samopoczucie: rozpad osobowości i utrata kontaktu z rzeczywistością; reakcje paranoidalne; chroniczny niepokój; nieustanny strach przed popadnięciem w obłęd;… pacjenci często czują się zrozpaczeni i muszą walczyć z przemożnym impulsem pchającym ich w stronę samounicestwienia. Jeden z pacjentów istotnie popełnił samobójstwo”.

Tylko szczęśliwy przypadek uchronił mnie przed trafieniem do szpitala – lub wprost na cmentarz.

Odstawiłem halcion i fatalne objawy przestały być tak dokuczliwe, i poczęły zanikać. Pewnego weekendu wczesnym latem 1987 mój przyjaciel Bernie Avishai przyjechał do mnie z Bostonu, poważnie zaniepokojony moim gadaniem na temat samobójstwa. Wcześniej bowiem odbyliśmy długą rozmowę telefoniczną. Cierpiałem wtedy strasznie już od trzech miesięcy i przyznałem się przed nim, gdy zamknęliśmy się w gabinecie, że postanowiłem udać się na kurację do szpitala psychiatrycznego.

Jeżeli coś mnie przed tym powstrzymywało, tó jedynie obawa, że już nigdy stamtąd nie wyjdę.

Pragnąłem, żeby ktoś mnie przekonał, iż tak nie będzie i liczyłem w tym względzie na Berniego.

Przerwał mi wówczas i zadał pytanie, które zdało mi się wprost bezczelne:

– Na czym jesteś?

Wyjaśniłem mu, że nie biorę narkotyków i nie podkręcam się w inny sposób, łykam jedynie tabletki nasenne i uspokajające. Byłem na niego zły, gdyż miałem wrażenie, iż traktuje mnie obcesowo i nie rozumie powagi położenia, w jakim się znalazłem. I wtedy szczerze wyznałem wstydliwą prawdę:

– Załamałem się. Kompletnie rozsypałem. Jestem stuknięty, psychicznie chory!

A on na to:

– Tabletki? Jakie tabletki?

I już po kilku minutach rozmawiałem telefonicznie z farmakologiem z Bostonu, który poprzedniego roku, jak się później dowiedziałem, wyciągnął z podobnego dołka wywołanego nadużywaniem halcionu samego Berniego. Ów lekarz zapytał mnie przede wszystkim, jak się czuję. Gdy odpowiedziałem, wyjaśnił mi tego przyczynę. Początkowo nie chciałem przyjąć do wiadomości, że źródłem mojego cierpienia są zwyczajne proszki nasenne i próbowałem mu wytłumaczyć, jak wcześniej Bemiemu, że nie pojmuje potworności tego, przez co musiałem przejść. W końcu zgodziłem się, by zadzwonił do mojego miejscowego lekarza i pod nadzorem ich obu zacząłem wychodzić z uzależnienia. Był to koszmarny proces, pewnie nie dałbym rady, gdybym miał stawić temu czoło jeszcze raz. „Czasami – pisał holenderski psychiatra, doktor C. van der Kroef, w «The Lancet» – spotykamy się z przykrymi symptomami odstawienio-wymi, takimi jak chwilowe napady panicznego strachu połączone z poceniem się”. Musiałem zmagać się z takimi objawami przez pierwsze trzy doby.