— Dobrze się w tym śpi? — stary wskazał brodą dach portera.
Dopiłem mleko i oddałem mu kubek.
— Jak wszędzie — powiedziałem. — Dziękuję.
— Idziesz w góry? — spytał.
Zamyśliłem się. Nie miałem żadnych planów. Równie dobrze mogłem pójść w góry, jak na przykład pograć w tenisa. Albo polecieć na Antarktydę.
Wylazłem z wozu, przeciągnąłem się i przygładziłem włosy. Stary cofnął się kilka kroków i przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W oczach miał uśmiech.
Wtedy to przyszło. Porwała mnie najczystsza, absurdalna wściekłość. W ułamku sekundy wróciło wszystko, co już, już skłonny byłem uznać za załatwione. Pozwolili zamienić się w drzewa i mają pretensje, kiedy ktoś ma swoje zdanie. Powiem im to. Powiem im niejedno.
Zacisnąłem szczęki. Na twarzy starego odmalowało się zdziwienie, potem coś w rodzaju żalu, wreszcie jakby obawa. Odszedł kilka kroków i wyciągnął przed siebie rękę z trzymanym w niej kubkiem, jakby chciał się zasłonić. Niewiele mnie to obeszło. Mruknąłem coś, wskoczyłem do wozu i z całej siły szarpnąłem drzwi. Trzasnęły, jakby wewnątrz znajdował się stos pustych blaszanych puszek. Zapuściłem silnik i nie czekając, aż nabierze obrotów, ostro ruszyłem z miejsca. Odwróciłem się, jeden jedyny raz. Stary przewodnik stał bez ruchu, ciągle jeszcze trzymając przed sobą pusty kubek. Wyglądał inaczej niż wczoraj. Był bez tej swojej czapeczki, w samej koszuli, którą wypuścił na spodnie. Jego broda poruszała się na wietrze. Pomyślałem o rzeźbionych na podobieństwo ludzi ulach, jakie spotyka się czasem w muzeach etnograficznych. Z tą myślą straciłem go z oczu.
Trzecią część pokoju wypełniali aktorzy w historycznych kostiumach. Poruszali się na tle jakiejś sali balowej z wymuszonym wdziękiem, świadczącym, że niejedno mają przed sobą do ukrycia. Co, tego nie mogłem wiedzieć, ponieważ kiedy tylko wszedłem, matka wyłączyła fonię.
— Martwiliśmy się o ciebie — powiedziała po prostu. — Nikt nie wiedział, gdzie jesteś.
Ani słowa o Finie.
Usiadłem obok niej na poręczy fotela.
— Tak się czasem składa — mruknąłem. — Nic na to nie poradzimy. Co u ojca?
Mama spojrzała w stronę oszklonej niszy na piętrze.
— Pracuje — westchnęła. — Był Grenian — zwróciła się w moją stronę. — Mówił, że przechodził i wpadł, żeby cię zobaczyć. Opowiadał o księżycach Saturna…
Tak, był tam ostatnio przez jakiś czas. Co nie znaczy, że droga powrotna z księżyców Saturna wypadła mu koło naszego domu. Nie musiałem szukać pomocy u komputerów, żeby domyślić się, czemu zawdzięczałem ten „przypadek”. A raczej komu.
Grenian. Człowiek, którego lubiłem najbardziej ze wszystkich profesorów i któremu najwięcej zawdzięczałem. Swego czasu on właśnie podsunął mi myśl o służbie planetarnej; kiedy tuż po egzaminie z pilotażu przyszedłem zasięgnąć jego opinii o wynikach któregoś tam etapu mojej pracy dyplomowej. Stare dzieje. Owszem. W każdej innej sytuacji czułbym się pewniej, mając go blisko. Tak jak teraz sprawy stały, byłoby lepiej, żeby pozostał jeszcze kilka dni na księżycach Saturna.
Na schodach zadudniły szybkie kroki. Ojciec. Zszedł do hollu, posłał mi jedno przelotne spojrzenie, po czym bez słowa wyłączył holowizor. Ludzie w pstrych kostiumach zniknął! jak przelatujący meteoryt. Ekran, stanowiący tło akcji, schował się w ścianie, odsłaniając duże, prostokątne okno.
Zmrużyłem oczy. Wolałem półmrok, z poruszającymi się w nim bezszelestnie nierzeczywistymi postaciami. Wolałem ciszę, której nie mąciła obecność matki. Byłem w stanie, jaki przychodzi czasem w pierwszym momencie po przebudzeniu, kiedy człowiek wie już, że tamto to sen, ale wciąż jeszcze uśmiecha się do niego. Tyle, że mój sen był zły. Pozostawi cień na całym nadchodzącym dniu. Tego jednego mogłem być pewny.
— Wyjeżdżam — powiedziałem. — Nie każcie mi mówić.
Ojciec przeszedł przez pokój i stanął za moimi plecami. Matka patrzyła prosto przed siebie.
— Tak — mruknął ojciec. Zabrzmiało to jak ostatnie uderzenie młotka w dobrze wbity gwóźdź. — Będziesz pracował?
Nie odpowiedziałem. Czy będę pracował? A co mam robić? Osiąść na jakiejś wyspie, pływać i oglądać programy holowizyjne? Pomyślałem o Grenianie. Skoro postanowił, że ze mną porozmawia, nie ma co udawać, że o niczym nie wiem. Im prędzej będę to miał za sobą, tym lepiej. Taki już był.
— Plantacje rudy na Azorach potrzebują fotoników — dobiegł mnie głos ojca.
Wzdrygnąłem się. Plantacje rudy… tak. To stanowczo więcej, niż mogłem się spodziewać. Ujrzałem nagle te niekończące się płaszczyzny jakby czerwonawej pleśni porastającej morze. Czasem bywają też kwiaty… małe, blade rośliny, niemal pozbawione liści. Po zbiorach morze wygląda jak źle pozamiatane podwórko. Ludzie unikali obszarów, przeznaczonych na plantacje koncentratorów i trudno im się dziwić. Dobrze. Zostanę plantatorem rudy.
— Co tam mają? — spytałem spokojnie.
— Ren — odpowiedział. — Rudy renu. Takie grzybki…
A więc grzybki. Miliardy bezkształtnych, nijakich tworów, wysysających z wody morskiej rudy renu. Kiedyś była to rewelacja. Dziś kolejna łamigłówka dla specjalistów od rekultywacji. Niech będzie. Wszystko jedno. I tak nie pojadę na żadne Azory.
— Lecę — wstałem i ruszyłem w stronę drzwi. — Będzie tłok. Nie mogę się spóźnić. Jeżeli potraficie dodałem już przy drzwiach — nie miejcie mi za złe. Jedno, co teraz mogę dla was zrobić, to wynieść się stąd. Myślę, że dojdziecie jakoś do ładu z rodzicami Finy… — musiałem zaczerpnąć powietrza i odczekać chwilę, żeby zapanować nad głosem. — Idę już. Nic mi nie będzie. Do widzenia.
Nie spojrzałem w ich stronę. Z fotela, w którym siedziała matka, dobiegł szelest, ale żadne z nich nie odezwało się słowem.
4
— Jak długo? — powtórzyłem. Człowiek ma jedną osobowość. Jest taka, jakie były informacje, przyjmowane przez niego w dzieciństwie, szkole, życiu… Ale istnieje granica pojemności. Przychodzi moment, w którym żeby przyjąć nowe informacje, trzeba jakieś wymazać. Tego sobie nie wybieramy. W każdym razie świadomie. Powoli wszystko, co nas ukształtowało, znika nam z pola widzenia jak woda płynąca korytem rzeki. Przychodzi nowe i nowe. Niech mi pan powie, jak długo można być tym samym człowiekiem? Pięćset lat? Tysiąc? Dziesięć milionów? Albo zwariowałem, albo cała ta nieśmiertelność to zwykła fikcja. Nie wiem, czy może być coś bardziej oczywistego. Do tego stopnia, że chcąc nie chcąc musieliście przez to przebrnąć. A może pozwoliliście sobie na unik? Takie małe, maleńkie „zobaczymy”?
Grenian przyglądał mi się uważnie. W kącikach ust miał uśmiech, ale ten był tam zawsze. Ciekawiło go wszystko, co działo się wokół niego. W rozmowie interesował się nie tym, kto mówi, ale co mówi. Po każdym spotkaniu z nim czułem się jak świeżo wykąpany.
Pomyślał chwilę, zanim odpowiedział.
— Bardzo starannie — zaczął wreszcie niskim, matowym głosem, z wyraźnym, śpiewnym akcentem — przygotowywaliśmy się do budowy pierwszego pantomatu na obrzeżu układu słonecznego. Potem przyszły doświadczenia. Wreszcie teraz, po tylu latach nie kto inny, jak właśnie ty odkrywasz, że jest w nim coś, czego nie przewidziano. I że trzeba się tym zająć. Myślisz, że człowiek jest mniej skomplikowany niż pantomat? Chciałbyś, żebyśmy dziś już załatwili wszystko za przyszłe pokolenia? Wytknęli im jasno oświetloną drogę, a na dodatek założyli końskie okulary? W takim razie lepiej byłoby rzeczywiście zrezygnować z przyszłości.