Выбрать главу

Podszedłem do aparatu i wybrałem hasło. Minęło kilkanaście sekund, zanim na ekranie ukazała się twarz ojca. Jak przypuszczałem, był ubrany. Po staremu noce spędzał w pracowni, przemawiając do swoich światłowodów.

— Wyjeżdżam — powiedziałem. — Chciałem się pożegnać.

— Teraz? — spytał.

— Tak się składa… — bąknąłem. — Proszę cię, nie budź mamy. Kładziesz się już?

— Ja? — zdziwił się. — No…

— Co powiedziałbyś na mały spacer?

Zasępił się. Chwilę myślał, po czym zerknął za siebie. Perspektywa oderwania się choć na kilka minut od tablicy datorów napawała go głębokim smutkiem. Wreszcie górę wzięło poczucie obowiązku.

— Gdzie się spotkamy? — spytał krótko.

Nie musiałem się zastanawiać. Przemyślałem wszystko z dokładnością do sekund i milimetrów, jak mawiał Norin. Mimo to odczekałem jakiś czas.

— Może być to stare lotnisko za wzgórzem — powiedziałem wreszcie. — Będziesz tam w pięć minut. Przylecę punkt czwarta. To na razie — nie pozwoliłem mu dojść do słowa. Nie mogłem ryzykować.

Ekran zbladł. Wstałem i nie śpiesząc się zacząłem wciągać skafander. Mój plecak leżał spakowany w kącie. Wyglądał nieco bardziej okazale, niż kiedy opuszczałem Europę. Oprócz kilku osobistych drobiazgów miałem w nim kopię ostatniego zapisu powstałego w wyniku pięciotygodniowych spekulacji.

Korytarz był pusty. Zgasiłem lampy i odczekałem, aż wzrok oswoi się z ciemnością. Następnie ruszyłem, ściany wydawały nikłą poświatę, ale nie potrzebowałem patrzeć, żeby trafić do awaryjnego wyjścia. Nie chciałem ruszać wind.

Na dworze panowało dotkliwe zimno. Niebo poszarzało, chmury szły nisko jak w dniu mojego powrotu. Kiedy to było? Rok temu? Tydzień? Mniejsza z tym.

Przytrzymałem plecak, żeby nie zawadzić o balustradę. Pode mną zadźwięczało. Szedłem już stalowym pomostem, prowadzącym z pierwszego piętra pawilonu do hali taboru. Przystanąłem na moment. Cisza. Od strony zabudowań nie dobiegł najcichszy szelest. Daleko szumiało morze.

Drzwi do hali były zamknięte. Wsunąłem w zamek mój znaczek rozpoznawczy i poczekałem chwilę. Automat na wartowni nie potrzebował więcej niż półtorej sekundy, żeby przesłać sygnał. Kwadratowa klapa drgnęła i zniknęła w ścianie, nie wydając szmeru.

Wewnątrz panował półmrok. Nad każdym stanowiskiem kontrolnym jaśniały miniaturowe lampki. Szedłem, nie rozglądając się, głównym przejściem, aż do chwili, kiedy nad głową zamajaczył mi czarny masyw kadłuba. Sterczące ku górze lotki z dyszami były niewidoczne.

Wspiąłem się po półtorametrowej drabince i nie wchodząc do kabiny sprawdziłem, czy wszystko wygląda, jak powinno. Nie oczekiwałem niespodzianek. Wczoraj i dziś w ciągu dnia zachodziłem tu parokrotnie. Jeśli nie liczyć kilku dyżurnych, na obszarze Centrali nie było żywego ducha. A obszar ten odpowiada wielkością małemu miastu. Niemniej należało uważać. I w dużym mieście można spotkać kogoś, kogo akurat wolałoby się nie widzieć. Każde spotkanie teraz musiało pociągnąć wyjaśnienia, z tych, które niczego nie wyjaśniają.

Paczki z plastykiem leżały za fotelem pilota, tak jak je zostawiłem. Paliwa było akurat tyle, ile trzeba: na dnie pojemnika. Zlazłem, podniosłem drabinę i wezwałem transporter. Zjawił się natychmiast. Jego silnik wydawał głuchy pobrzęk, przypominający mruczenie kota. Chwilę później mroczny kadłub drgnął i począł przesuwać się w kierunku bramy. Poszedłem w ślad za nim. Kwadratowy otwór w ścianie hali rozrastał się w oczach. Pojaśniało. Na dworze noc miała się ku końcowi.

Kilka metrów za bramą transporter stanął. Podszedłem i ulokowałem się w twardym siodełku umieszczonym z boku konstrukcji na pojedynczej stalowej listwie. Zanim ponownie wprawiłem ciągnik w ruch, uważnie zlustrowałem otoczenie. Nic. Cisza.

Zatrzymałem maszynę daleko za zabudowaniami, na skraju miejscowego lądowiska. Odprawiłem ciągnik i usadowiłem się w kabinie. Cała operacja zajęła mi niespełna trzydzieści minut. Była za dwadzieścia pięć czwarta. Miałem czas. Nie powinienem zjawiać się zbyt wcześnie.

Siedziałem, nie spuszczając wzroku z tarczy zegara. Nie znaczy to, by czas mi się dłużył. Nie czułem podniecenia, niepokoju. Nie próbowałem szukać w sobie uzasadnienia dla tego, co zamierzyłem. Ani udawać, że sprawia mi to przykrość. Powiedzmy, przez wzgląd na innych. Nie myślałem o niczym. Za dwie godziny będę poza strefą życia tej planety. Taka zabawa z pantomatem musi potrwać rok. Jeśli nie więcej. Potem pomyślę, co dalej.

Wskazówki osiągnęły wyznaczony punkt. Poprawiłem się w fotelu i ująłem stery. Maszyna zadrżała lekko i z narastającym graniem silników oderwała się od betonowej płyty.

Szedłem nisko. Ruch o tej porze zamarł, niemniej sterowałem z całą uwagą, na jaką było mnie stać. Najmniejsza nieprzewidziana przeszkoda oznaczała koniec. Chociaż na dobrą sprawę, co właściwie miało mi przeszkodzić? Teraz, kiedy byłem już w powietrzu?

Siadłem na samym skraju lotniska, tam, gdzie kończyła się droga prowadząca z naszej dzielnicy. Nie zamykając za sobą kabiny, odszedłem kilka metrów w stronę widniejących za wzgórzem dachów. Dotknąłem kieszeni na piersi. Silniki zagrały pół tonu wyżej. Automatyczny pilot działał bez zarzutu. Stanąłem. Założyłem ręce na plecach i czekałem. Droga prowadząca do miasta schodziła stromo w dół. Ojciec ukazał się nagle, jakby spod ziemi. Podszedł do mnie na odległość trzech kroków i zatrzymał się. Chwilę nie mówiliśmy nic. Z dołu, od strony przystani dobiegł stłumiony warkot motorów. Łódki rybackie. wychodziły na zalew. Niebo było już niemal jasne. Nad miastem powietrze stało nieruchomo, ale rzedniejące chmury uciekały szybko za linię horyzontu.

— Do widzenia, tato — powiedziałem.

Bez słowa zbliżył się do mnie i wyciągnął rękę. Uściskaliśmy się.

— Pewnie nie wiesz, jak długo to potrwa? — spytał tak cicho, że ledwie usłyszałem.

— Nie wiem odpowiedziałem także szeptem. Teraz coś ścisnęło mi gardło. — Nie będziecie sami — wychrypiałem. — Przywieźli wam już ten… to pudełeczko?

Żachnął się i odstąpił o krok.

— Nie mówmy o tym — rzucił.

Próbowałem się zaśmiać. Mało brakowało, a z powodzeniem.

— A więc tak — powiedziałem. — To dobrze. W razie czego bądźcie dla mnie dobrzy… jak będę malutki.

— Tylko to miałeś mi do powiedzenia?

— Chciałem się pożegnać — zmieniłem ton. — Nic więcej. Przepraszam, że wyciągałem cię aż tutaj, ale — obejrzałem się na maszynę — mam na pokładzie coś, co może narobić trochę hałasu. Taka praca — dodałem filozoficznie. — Nie mogłem siadać bliżej zabudowań…

— Uważaj — zareagował natychmiast.

Mruknąłem coś i zacząłem się cofać. Poczułem pod stopą najniższy szczebel drabinki.

— Idź już — powiedziałem. — Uściskaj mamę i wszystkich. Będę startował sam. Cześć, tato…

Pokiwał głową, odwrócił się i począł schodzić. Po chwili z miejsca, gdzie stałem, widoczna już była tylko jego głowa. Ujrzałem ruch dłoni, wzniesionej w geście pozdrowienia. Zaraz potem zniknął.

Odczekałem trochę. Niezbyt długo. Nie więcej niż trzydzieści sekund. Kiedy odgłos jego kroków stał się ledwo słyszalny, zawróciłem i zacząłem biec. Liczyłem: raz… dwa…

Dwadzieścia pięć. Dość. Sięgnąłem do piersi i wezwałem automatycznego pilota. Silniki ożyły. Ich dźwięk był dość mocny, aby usłyszeć go tam, na dole. Taki miał być. Upadłem na twarz. Kiedy maszyna osiągnęła wysokość trzydziestu metrów nacisnąłem spust wyzwalacza. Na ułamek sekundy. Nie chciałem spalić całej dzielnicy.