Na tablicy błysnęło żółte światełko. Jeszcze raz. I jeszcze.
Już wiem. Sięgnąłem do pulpitu i przesunąłem tłumik fonii. Cisza. Ktokolwiek mówił, uznał, że zrobił swoje.
Nie spiesząc się, sięgnąłem do zapisu. Brzęknął krótki, urwany sygnał, po czym w kabinie zabrzmiał głos mężczyzny. Nie wiem, czemu od pierwszej chwili pomyślałem, że mówi człowiek.
— Uważaj, Danbor — popłynęło z głośnika — przejmuję statek. Idziesz bezpośrednim na Bruno. Zostań na fonii.
To było wszystko. Odczekałem kilka sekund, po czym powiedziałem:
— Halo, Bruno! Czyj to pomysł? Stęskniliście się?
Jakiś czas panowała cisza. Wreszcie dał się słyszeć charakterystyczny stuk, towarzyszący przejściu na łączność, jak mówią piloci, „żywą”.
— Halo, Dan. Jest tutaj Cullen. Czeka na ciebie. Ma ci coś do powiedzenia.
Oczywiście, że człowiek. Dziwne. Łączność ze statkami naprowadzonymi z bazy powierza się zwykle automatom. Jeszcze dziwniejsze, że od razu go nie poznałem. Mitti, najmłodszy pilot w Zespole. Jeśli sam usiadł przy pulpicie, musi chodzić o coś więcej niż o koleżeńskie plotki. A w pierwszej chwili nie poznałem go dlatego, że jego głos brzmiał dzisiaj poważnie. Niemal ponuro.
— Dobra — rzuciłem. — Podać orbitę?
— Nie. Schodzisz głównym korytarzem — powtórzył.
Łączność czasowa to dobra rzecz. Można sobie pogadać. Nie jak pierwsi piloci, rzucający w przestrzeń skrótowe hasła kodu i tylko w określonych, z dokładnością do sekundy, porach doby. Komu przyszłoby dziś na myśl wymieniać nazwy statków, numery, symbole wywoławcze. Człowiek przedstawia się, zaczynając mówić. A przecież komputery, rozdzielające łączność na podstawie selekcji głosów, wprowadzono do Zespołu zaledwie trzydzieści lat temu.
Szedłem przez obszar asteroidów. Czułem wokół siebie obecność tysięcy tych okruchów skalnych, bryłek pyłu, miniaturowych globów. Mógłbym powiedzieć, że je widziałem. Jakbym w bezkresnej pustyni odnalazł nagle ruchliwe miasto. Byłem bezpieczny. Teraz już tak. No cóż, samodzielnych lotów miałem za sobą stosunkowo niewiele. Do Zespołu Stacji Granicznych Drugiego Pasa Planetarnego dostałem się właściwie przypadkiem, po stażu, który odbyłem nie gdzie indziej, jak właśnie na Bruno. Myśl o przystąpieniu do Zespołu podsunął mi pewien znany bionik, u którego zdawałem jeden z dwóch końcowych egzaminów. Ale nie bez wpływu pozostały także wyniki testów po kursie pilotażu. No i lekarze.
Odechciało mi się spać. Splotłem dłonie na karku i starałem się nie myśleć. Gra pastelowych świetlików i przekładanka linii na ekranach przestały mnie interesować.
— Mam złą wiadomość, Dan — powiedział Cullen, zanim zdążyłem zamknąć za sobą drzwi śluzy. Nie podszedł, żeby się przywitać. Stał w przejściu do dyspozytorni i patrzył mi prosto w oczy.
— Coś w Zespole? — spytałem.
— Fina… — zniżył głos.
Poczułem chłód.
— Fina miała wypadek — padło. Mówił teraz szybko, wybijając słowa, jakby odmierzał tempo marszu. — Trudno uwierzyć, że to się mogło zdarzyć… Nie zauważyła, że komputer sygnalizuje awarię automatycznego dozownika deuteru. Robili, co w ludzkiej mocy, ale sam rozumiesz, że… — zawiesił głos.
Moja głowa i kark stanowiły już litą bryłę,lodu. Bezwiednie sięgnąłem ręką do szyi i odchrząknąłem.
Postąpił krok w moją stronę. Przez twarz przebiegł mu grymas. Nagle, bez żadnej myśli, wezbrała we mnie złość. Stoi i niecierpliwi się. Przygląda mi się jak choremu psu. Nie ma Finy…
Odczułem ciężar własnego ciała. Rozejrzałem się i ruszyłem w stronę fotela, ustawionego w rogu hollu, pod iluminatorem. Usiadłem.
Twarz Cullena przybrała wyraz zaciekawienia. Zrobił gest, jakby chciał podejść i poklepać mnie po ramieniu. Kiedy w końcu przemówił, jego głos brzmiał odrobinę mniej twardo.
— To teraz nie ma większego znaczenia — podkreślił słowo „teraz”. — Ale nie chciałem, żebyś dowiedział się tam, w przestrzeni. Pomyślałem, że powiem ci od razu…
Urwał. Widać dotarło do niego, że nie słucham. Mruknął coś, co miało wyrażać dezaprobatę. Przestało mnie to nagle obchodzić. Chciałem zostać sam.
Wstałem i skierowałem się w stronę korytarza. Mijając jajowate przejście usłyszałem, że idzie za mną.
W nawigatorni był Mitti i nie znany mi pilot w roboczym kombinezonie. Bez słowa zawróciłem do hollu.
Nie ma Finy. Twarz jak u dziewczynki z kolorowej okładki tomu bajek. Szeroko rozstawione piwne oczy, które w słońcu robiły się złote. Pełne policzki zbiegające ku wąskiej, brodzie. Górna warga kapkę za głęboko wycięta, uśmiech dziecka słuchającego muzyki. „Dobrze, że nie będzie cię te pięć lat” powiedziała, kiedy odlatywałem na Europę. „Przekonamy się, jak jest z nami naprawdę…”
Nie mogła mnie oszukać. Byliśmy razem od czterech lat. Nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek zostanę bez niej. Widziałem, że jest jej ciężko.
Minęło nie pięć, tylko trzy lata i jestem z powrotem. Niekoniecznie trzeba sobie coś wyobrażać, żeby to potem przeżyć.
Usłyszałem szmer. Odwróciłem się. Dość szybko, żeby pochwycić spojrzenie, jakie wymienili Cullen i Mitti.
Program wizyty został wyczerpany. Powinienem to zrozumieć. Każdy ma swoje sprawy. Ich — to sieć stacji badawczych, programy eksploracyjne i kłopoty z takimi jak ja. Moje — to teraz Ziemia. Wizyta w gabinecie specjalistycznym, rodzina, dom.
Poczułem nowy atak chłodu.
— Wracam do służby — rzuciłem, prostując się odruchowo. — Nie wiem dokładnie, po co mnie ściągacie, ale możecie to zrobić tutaj.
Dobiegający z nawigatorni przerywany akord sygnałów nagle ustał. Z każdą sekundą cisza stawała się bardziej obecna. Światła przygasły. Tutejszy dzień dobiegł końca.
Wreszcie Cullen westchnął. Powoli uniósł głowę i powiódł dłonią po włosach. Jego wzrok spotkał się z moim.
Przyleciał specjalnie, żeby mi powiedzieć. Ładnie. Zbyt ładnie, jak na to, w czym pracujemy. Od kilku lat siedzi na Ziemi, w sztabie Zespołu. Ale był szefem stacji, kiedy odbywałem tu staż. Znał mnie trochę. Powinien zrozumieć.
— No?! — burknąłem.
Cullen drgnął.
— Nie — rzucił.
Czekałem.
— Nie — powtórzył. — Ściągamy wszystkich. Ale nawet gdyby to było możliwe, nie pozwoliłbym…
— Nie polecę na Ziemię — przerwałem.
— Polecisz — powiedział spokojnie.
Oczywiście, że polecę. Co mogłem zrobić.
W przejściu stanął Mitti.
— Poczekaj, Dan — przemówił tonem, jak by nagle zabolał go ząb. — Cullen, powiedz mu…
Mój były szef wzruszył ramionami.
— Chciałem — wycedził. — Zresztą… — spojrzał na mnie jakby w przypływie zainteresowania — mogę…
Wzdrygnąłem się.
— Nie — syknąłem. — Powiedzmy, że muszę wracać. Zgoda. Ale przynajmniej nie mówcie. Tyle możecie dla mnie zrobić…
Stuk zamykanej klapy włazu przyniósł mi ulgę. Chętnie wypchnąłbym ten ciężki płat stali i zatrzasnął raz jeszcze. Położyłem się w fotelu i przymknąłem oczy. Kiedy wreszcie spojrzałem na ekrany, od stacji dzieliło mnie sześć tysięcy kilometrów. Cullen wystartował trzy minuty przede mną. Pod ekranem łączności co kilka sekund błyskało żółte światło wezwania. Do samej orbitalnej, która przejęła mój statek, nie spojrzałem na przełącznik fonii.
Stacja pękała w szwach. Jak pszczoły matkę obsiadły ją setki większych i małych rakiet. W każdej z nich tkwili ludzie pościągani z całego układu, aby uczestniczyć w ostatnim akcie „operacji wieczność”.