Zaśmiałem się. Jednym szarpnięciem podciągnąłem rączkę obrotów do oporu. Ściany kabiny zadrżały. Maszyna wyrwała do przodu jak wystrzelona. Śmiałem się cały czas. Sekundę, może półtorej szedłem skośnie w górę, po czym błyskawicznie odepchnąłem stery na całą długość ramion. Silnik zawył. Zaparłem się nogami, żeby nie polecieć twarzą na przednią szybę, która znalazła się bezpośrednio pode mną. Nie trwało to wszystko więcej niż dwie sekundy, zdążył jednak pochwycić mnie obiema dłońmi za ramiona. Poczułem, że jego palce wpijają mi się w ciało i wiedziałem, że nic już nie może zrobić. W ostatniej chwili ujrzałem lecącą na mnie z potworną szybkością rudozielonkawą ścianę oceanu. Jedno uderzenie, jeden jedyny cios jak błysk jądrowego wybuchu, ból, na który czekałem, nie nastąpił, nie nastąpiło już nic. Do ostatniego ułamka sekundy w kabinie panowało milczenie. Jeśli nie liczyć mojego śmiechu.
Stałem na dnie ogromnego gazowego leja, wirującego leniwie i pełnego światła. Jego ściany układały się z poziomych segmentów i za każdym obrotem zmieniały barwę. Poczułem nieznośny ucisk pod czaszką, jakby cały ten gigantyczny stożek wgniatał mnie z nieubłaganą siłą w podłoże. Nie była to ziemia, nic stałego, zaczynałem się dusić, ale nie mogłem otworzyć ust, żeby zaczerpnąć powietrza. Byłem nagi, czułem to, chociaż nie doznawałem chłodu, nie miałem nawet kasku, który w tej atmosferze musiał być niezbędny. Zdobyłem się na nadludzki wysiłek i krzyknąłem, ale nie usłyszałem własnego głosu. Kręgi nade mną jakby przyśpieszyły. Ich blask odbierał mi zdolność myślenia, ból w oczach stawał się nie do wytrzymania. Powoli, jakbym unosił stukilowy ciężar, sięgnąłem ręką do powiek. Były zamknięte. Zdumiony, otworzyłem je palcami i nagle cała ta świetlista karuzela zapadła wraz ze mną w ciemność. Pozostał jeszcze jakiś nikły, czerwonawy odblask gdzieś bardzo daleko, ale tym się nie przejmowałem. Poszukałem wokół siebie. Moje palce namacały elastyczną powłokę, uchwyty, poręcze. Fotel. Siedziałem w fotelu. To stanowczo więcej, niż mogłem marzyć.
Ból w czaszce ustępował powoli. Zamknąłem oczy i odczekałem chwilę. Wiedziałem, że coś muszę zrobić. Dociec, o co tutaj chodzi i czy mogę jakoś zapobiec, jeśli sprawa będzie się przedłużać. Zacisnąłem pięści i próbowałem zebrać myśli. Nic z tego. Zadanie przekraczało moje siły. Przesiedziałem jeszcze kilkanaście sekund, równie dobrze mogły to być minuty, po czym spróbowałem wstać. Poszło nadspodziewanie łatwo. I nagle przypomniałem sobie. Jestem na Bruno, w gabinecie diagnostycznym. Przyglądam się technikom. Jest ich dwóch, nie tak jak za pierwszym razem w Centrali.
Tak, ale to tutaj nie jest gabinetem diagnostycznym ani żadnym innym. Czyli, że tamci skończyli. W takim razie powinienem… nie, nie pamiętam. Niczego nie powinienem. Jeśli, to tkwić w fotelu i czekać, aż zdejmą mi ten idiotyczny zapis.
Poczułem, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Zapis. To słowo poruszyło mnie bardziej, niż powinno. Nie ma się co łudzić. Jeśli nie jestem w gabinecie diagnostycznym, to może znaczyć tylko jedno. Nie udało się.
Pamiętałem już wszystko. Niemal wszystko. Rozwaliłem pantomat, wróciłem i od kilku dni myślałem, co dalej. Rozmawiałem z Norinem i Grenianem. Postanowiłem, że złożę wizytę w skarbcu genoforów.
Na tym film się urywa. Jeśli jestem tutaj, w miejscu niepodobnym do niczego, to znaczy, że nie zdążyłem z tą wizytą. Albo że się nie udało. Mniejsza z tym. Nie udało się — to właściwe określenie. Tak czy inaczej.
Oprzytomniałem. Wyprostowałem się i przejechałem palcami obu rąk po twarzy. Była w porządku. Spojrzałem w stronę, gdzie po zniknięciu tego wirującego leja pozostał świetlisty ślad. Był tam nadal. Przekształcił się w duże, płonące pomarańczowo litery: „Wyjście”.
Sztywno wyprostowany ruszyłem przed siebie. Drzwi ustąpiły przy lekkim dotyku. Wszedłem do jasno oświetlonego pomieszczenia, przypominającego wnętrze szafy. Moje oczy odwykły od blasku, kiedy mogłem je otworzyć, ujrzałem, że na ścianie wisi zwykłe, prostokątne lustro, a obok niego, na stalowym haczyku, roboczy skafander. Zdjąłem go stamtąd i przymierzyłem. W sam raz. Oczywiście. Pomyśleli o wszystkim. Mają to poukładane i opracowane w drobiazgach.
Nie spojrzałem nawet do lustra. Włożyłem kombinezon, wygładziłem go starannie i otworzyłem drzwi. Tak, to Bruno. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek byłem w tym pokoju, ale rysunek iluminatorów, wykładzina ścian i charakterystyczne załamania konstrukcji nie pozostawiały wątpliwości.
No, a przede wszystkim oni. Grenian, Norin, Mitti, jeszcze dwóch innych. I ci sami dwaj technicy, którzy mnie maglowali w sąsiednim gabinecie. Kiedy to było? Wczoraj? Tydzień temu? Mniejsza z tym.
Umilkli na mój widok. Przerwałem im. Właśnie skończyli pracę. Ich ręce leżały jeszcze na pulpitach pod rozjaśnionymi ekranami. Przyglądali się, jak przychodziłem na świat. Transmisja z sali porodowej. Pouczające.
Zrobiłem kilka kroków w stronę drzwi, widniejących w przeciwległej ścianie i przystanąłem. Przyjrzałem im się, przenosząc powoli wzrok z jednego na drugiego.
— No i macie mnie — wychrypiałem. Chwilę musiałem walczyć o zaczerpniecie tchu, tłumiąc ataki kaszlu. Z mojego gardła wyparowała wilgoć jak z rozpalonego rondla. Rozglądałem się, szukając kranu. Wtedy jeden z techników wstał, podszedł do zasobnika pod ścianą, napełnił kubek i podał mi go. To nie była woda. Jakiś lekko musujący płyn, kwaśnawy i bez smaku. Wypiłem i poczułem się lepiej. O tyle, że mogłem postać jeszcze chwilę i poczekać, co będą mieli do powiedzenia. Nie mówili nic. Utkwiłem wzrok w Norinie. Pomyliłem się. Uciekł z oczami, przełknął ślinę, przy czym jego grdyka wykonała dwa szybkie podskoki, ale milczał nadal. Proszę. Nawet on.
Oddałem technikowi kubek i rozejrzałem się. Nie, nie byłem tu nigdy. Może dawniej, jako stażysta, ale wtedy z całą pewnością ta kabina wyglądała inaczej. „Pomieszczenia rehabilitacyjne” nikomu się jeszcze nie śniły.
Teraz była to pracownia. Prawie całe półkoliste wnętrze wypełniała aparatura. Stąd śledzili proces „oddziaływania na białka”. Tu przynosili swoje słoiczki, kiedy oryginałom zdarzyła się nieodwracalna przykrość. A więc tak to wygląda.
Przez chwilę wodziłem spojrzeniem od jednego pulpitu do drugiego. Były takie jak wszędzie. Jeszcze jeden blok informatyczny, może odrobinę bardziej rozbudowany. Przeznaczenia niektórych przystawek nie próbowałem nawet odgadnąć. Nie było mi to do niczego potrzebne, a poza tym wolałem nie wiedzieć. Przynajmniej w tej chwili.
Ciekawe, czy wszystkie obiekty pozaziemskie wyposażyli w podobne zestawy. Raczej nie. Stacja na Bruno stanowiła centralę dla pewnego obszaru Drugiego Pasa. Tak czy owak nie myliłem się wtedy. Mogli zrobić to tutaj. Odmówili wyłącznie ze względu na okoliczności. Bo sam tego chciałem. W związku z Fina.
Przeciwległe drzwi otwarły się nagle na całą szerokość. Obecni drgnęli i pośpiesznie zwrócili głowy w tamtą stronę. Norin wstał, niezgrabnie odsuwając fotel.
Z półmroku korytarza wyłoniła się sylwetka mężczyzny w roboczym kombinezonie.
Takim samym jak mój. Był mojego wzrostu i mojej budowy ciała. Twarz jak moja. Źle powiedziałem. Moja po prostu.
Przebiegło mi przez myśl, że to trzeci. Że coś poknociłem, nie uwzględniłem jakiegoś czynnika, o czymś zapomniałem. Dałbym teraz nie wiem co, żeby wiedzieć, co się zdarzyło, od kiedy wyszedłem z gabinetu diagnostycznego. Ale tego właśnie nie dojdę nigdy. Po prostu nie było mnie wtedy. A raczej to teraz nie istniał już tamten ja, który spędził ten okres wśród żywych. Wariactwo.