— Długo tu macie zamiar siedzieć? — spytałem, zmieniając ton. — Chyba musisz czekać na Norina?
W jej spojrzeniu odbiła się jakby ulga. Poprawiła włosy i usiadła swobodniej.
— Wracam pojutrze — powiedziała szybko. — Wszyscy wracamy. Te ekipy z Transplutona, wiesz, lądują za kilka dni. Wszystko w porządku. Grenian powiedział, że teraz możemy tylko czekać, co z tego wyniknie. Ale pewnie nic…
Skinąłem głową.
— Nic — zgodziłem się. — Pantomat strzelał na wiwat. Ktoś to usłyszał i narobił bigosu. Kiedyś wojny wybuchały z bardziej błahych przyczyn stwierdziłem filozoficznie. — Gdyby jednak… — zawiesiłem głos.
Ożywiła się. Spojrzała na mnie z nagłym zaciekawieniem.
Uśmiechnąłem się.
— Spokojnie, dziewczyno pochyliłem się i położyłem dłoń na koniuszkach jej sztywno wyprostowanych palców. — Na razie jesteśmy sami — powiedziałem. — Bez względu na to, czy mamy nadzieję. I jak to rozumiemy — dodałem znacząco. — Staramy się przedstawić z jak najlepszej strony — ciągnąłem patrząc jej prosto w oczy — na wszelki wypadek. Ale wciąż jeszcze jesteśmy sami…
Jej policzki pociemniały. Rzuciła przelotne spojrzenie na swoją dłoń, ciągle tkwiącą pod moją. Oddychała odrobinę szybciej. — Szkoda… — szepnęła.
Pochyliłem się niżej, objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. Chciałem pocałować ją w usta, ale odwróciła głowę, trafiłem wargami na odsłonięte ramię. Jej skóra pachniała, była matowa, chłodna i sucha. Zwykła, uczciwa skóra. Nie taka świeżo odwinięta z pieluszek.
Nie odezwała się. Jej ruchy były szybkie, ale miękkie, jakby chciała złagodzić to, co jej zdaniem musiało nastąpić. Wstała, strzepnęła bluzkę i ruszyła do wyjścia. Przyglądałem się, jak otwiera drzwi, przystaje na moment, po czym nie patrząc w moją stronę wychodzi na korytarz.
Kiedy odgłos jej kroków oddalił się, wstałem także. Uniosłem ramiona i wparłem dłonie w sufit. Pocisnąłem mocniej. Jeszcze. Parłem z całej siły, jakbym chciał wyrwać z poszycia stacji dwumetrowej grubości płat betomitu. Tak bywa, kiedy człowiek po bardzo długiej i męczącej drodze przez górskie piargi, zrzuci solidnie wypchany plecak. Zaśmiałem się na głos. Poczułem się lekki. Mogłem zacząć śpiewać.
Usłyszałem kroki. Ktoś nadchodził korytarzem. I przez myśl mu nie przeszło udawać, że go tam nie ma. Czy nasłuchiwać pod drzwiami. Wszedł i zatrzymał się w progu, mrużąc oczy porażone światłem. A może to mój widok tak na niego podziałał. Wciąż jeszcze stałem w rozkroku, podpierając ramionami niski sufit, jakbym się przygotowywał do ćwiczenia w kołowrocie.
— Cześć, braciszku — powiedziałem beztroskim tonem. Działo się ze mną coś dziwnego. Ogarnął mnie nastrój jak za chłopięcych czasów, przed gwiazdką, kiedy w domu zbierała się cała rodzina, zadowolone z siebie kobiety i zaaferowani mężczyźni. Chłonąłem ten niespodziewanie wskrzeszony świat całym sobą, wszystkimi zmysłami. Jakbym ujrzał się w otoczeniu ludzi, milionów, więcej niż milionów, na biegnącej skosem przez przestrzeń nieskończonej płaszczyźnie i jakby ich obecność była czymś nie tylko oczywistym, lecz zgoła niezbędnym, aby ta przestrzeń w ogóle mogła istnieć. Pomyślałem o Cyrze. Jej obecność stała się także czymś normalnym i oczywistym, co więcej, ona właśnie skupiała w sobie nici, wiążące mnie z nagle dostrzeżoną zbiorowością. Nie przystosowany. Kto to powiedział? I co ma do tego przystosowanie?
Nieważne. Ja na przykład znajduję w sobie uczucia i argumenty, które z całą pewnością przychodzą z zewnątrz. Czyli, jestem otwarty. A to z kolei oznacza, że wreszcie dosięgła mnie tylekroć zapowiadana przez Norina i innych niespodzianka. Prawdziwa. Żadne tam hocki-klocki z aparaturą rehabilitacyjną czy „pilotem wszechczasów”. Załóżmy, że mi pomogli. Że w czasie, kiedy wyłaziłem ze słoiczka, podkręcili jakąś śrubkę w aparaturze stymulującej. W końcu mogli to zrobić niechcący. Cóż prostszego niż błąd w przenoszeniu „zapisu osobowości”. Działają nie tysiące, ale miliardy czynników. Ale to nie był błąd. Tego oczywiście nie dowiem się, nigdy. Nie pisną słówkiem. Proszę bardzo. W gruncie rzeczy liczy się tylko, co jeszcze zrobię.
Zaśmiałem się. Stał jak wmurowany i przyglądał mi się. Raz czy dwa nieznacznie poruszył głową, jakby z niedowierzaniem. W jego wzroku malowało się zaciekawienie, ale twarz miał surową, poważną. Nie przyszedł się bawić.
— Grenian chce z nami mówić — powiedział wreszcie rzeczowym tonem. — Prosił, żebym po ciebie wstąpił.
Opuściłem ramiona i poprawiłem kombinezon. Następnie usiadłem i nie śpiesząc się, zacząłem wkładać buty. Świąteczny nastrój opuścił mnie jak nożem uciął. Uderzyła mnie wypełniająca stację cisza.
Skończyłem z butami, wstałem i ruszyłem ku drzwiom. Przypuścił mnie na odległość kroku, po czym zastąpił mi drogę.
— Poczekaj — mruknął. — Teraz to już nie ma znaczenia, ale chciałbym wiedzieć, co cię wtedy ugryzło? Przedtem udałeś, że giniesz, żeby odciąć się od ludzi, a potem, kiedy przyzwyczaili się już do podrzutka, sam dałeś nura w morze. Przy czym oni tu — wykonał głową gest w stronę korytarza — uważają, że klepki miałeś na ogół w porządku. Więc co to było? Zabawa w dzielenie ludzi? Chciałeś udowodnić, co ktoś taki jak ty może zrobić z ich „wiecznością”? Czy poskakałeś po prostu, żeby kogoś podenerwować? W końcu tylko się wygłupiłeś.
Zrobiłem zagadkową minę.
— Może — mruknąłem, unosząc brwi. — A może nie. Coś jednak osiągnąłem. Stoisz przede mną i chciałbyś usłyszeć, co naprawdę myślę. Ty. Właśnie ty. Nie sądzisz, że to pouczające? Nie tylko dla nas obu, jeśli się chwilę zastanowić. Skąd niby mam wiedzieć, o co wtedy poszło. Tamtego, który, jak mówisz, dał nura, zresztą w towarzystwie, już nie ma. Nikt się nigdy nie dowie, o czym ten człowiek myślał, co czuł, kiedy jego maszyna pikowała w morze. I zanim do tego doszło. A jeśli chodzi o domysły, masz takie same szansę jak ja. Dokładnie. Ciągle jeszcze nie możesz tego zrozumieć. Albo nie chcesz.
Odszedłem o krok i zmierzyłem go wzrokiem. Uśmiechnął się. W pewnym sensie była to odpowiedź. Szczerze mówiąc, nie wyglądał na kogoś, kto nie chce zrozumieć.
Odczekałem chwilę i powiedziałem z namysłem:
— Może ten facet chciał skończyć z kimś, kto zbyt daleko odbiegł od ciebie właśnie… jako, na przykład, „pilot wszechczasów”? Mówiono mi o tej pompie na lotnisku. Nie dziwiłbym się, gdyby tak było. A może naprawdę postanowił zmusić ludzi do ponownego przemyślenia tej awantury z wiecznością, w jaką wdali się, jego zdaniem, odrobinę zbyt pochopnie? Nie wiem, powtarzam. I powiem ci — zniżyłem głos — nic mnie to nie obchodzi. Oto najprawdziwsza prawda. Nie mam nic wspólnego z tym facetem. I nie chcę mieć. Interesuje mnie tylko, co będzie dalej. Chodźmy już — wyprostowałem się i popchnąłem go lekko w kierunku drzwi. — Czekają na nas.
Chwilę patrzył mi prosto w oczy, po czym bez słowa, bez jednego gestu ruszył przodem. Przez całą drogę korytarzem zachowaliśmy milczenie. Od gabinetu Greniana dzieliło nas jeszcze kilkanaście kroków, kiedy zatrzymał się raptownie, odwrócił i uderzył mnie wzrokiem.
— To bardzo wygodnie — rzucił z sarkazmem — tak nic nie pamiętać. A jeśli spytam, czy o to właśnie chodziło? Na twoim miejscu poczuwałbym się do czegoś względem faceta, którym byłem. Przynajmniej tyle, żeby wiedzieć, czego chciał naprawdę…
— Zawstydzasz mnie — warknąłem. — Nic tylko troszczysz się o innych. Powinieneś zostawić te kwiatki i zostać pielęgniarką. Może — zasyczałem — chciałem po prostu zająć twoje miejsce?