— Przy Finie… — rzucił błyskawicznie. W jego oczach zabłysły żółte refleksy.
Zaniemówiłem. Moje rozdrażnienie ulotniło się w mgnieniu oka. Że też od razu nie przyszło mi to na myśl. Naraz zrobiło mi się go żal. Wątpię, by przyjął to z zadowoleniem. Tym gorzej. Odeszliśmy od siebie dalej, niż mogłem przypuszczać.
— Nie — powiedziałem spokojnie. — Przy sobie samym. A o Finie — usta wbrew mojej woli wykrzywiły mi się w grymasie — wolałbym więcej nie słyszeć. Ty teraz nic nie wiesz — podkreśliłem to „teraz”. — Nie pamiętasz. Ze mną jest trochę inaczej. Tamto to byłem ja, rozumiesz?
Przyglądał mi się kilka sekund spod półprzymkniętych powiek, po czym spuścił wzrok. Jego twarz złagodniała. Nie był zły. Sprawiał raczej wrażenie zatroskanego.
— Ta dziewczyna… — zaczął półgłosem, jakby do siebie — rozmawiałem z nią. Ma na imię Cyra…
— Dobrze — syknąłem. — Powiedziałeś swoje. Mnie i tej dziewczynie. Teraz pora, żebyś pomyślał, co powiesz tam — wskazałem zamknięte drzwi. — I daj już spokój dziewczynom. Zmieniłeś się — stwierdziłem. — Przedtem wystarczała ci jedna. A wracając do tej historii na wyspie, powiedz tylko — złapałem go pełną garścią za klapę rozchylonego kołnierzyka — że tego nie chciałeś. No proszę, powiedz. Że nie chciałeś przedtem ani wtedy, ani przez ułamek sekundy. No, powiedz tylko…
Sam się zdziwiłem, ile tłumionej wściekłości zabrzmiało w moim głosie. Przyszła bez uprzedzenia. Jakbym cofnął się w czasie nie o te kilka tygodni, ale o rok. I równie nagle minęła.
Nie odpowiedział. Nie spojrzał nawet. Odwrócił się, powoli przeszedł kilka kroków i oparł palce na zamku. Nacisnął lekko, jakby dla zabawy. Drzwi drgnęły i zaczęły się cofać. Kiedy przekraczał próg, przez moment ujrzałem jego profil. Uśmiechnął się. I nie zależało mu specjalnie, żebym to zauważył.
— Ani ja, ani nikt inny — mówił Grenian, nie patrząc na żadnego z nas. — Z tym, co postanowicie, pójdziecie do Zespołu. Sami. Może zaproponują wam coś innego, nie wiem. Sądzę, że tylko w ostateczności… — jego oczy zwęziły się w uśmiechu, który objął jednak jedynie górną połowę twarzy. — Możecie pracować, jak dotychczas. Umówicie się, powiedzmy, że jeden z was będzie zawsze poza Ziemią. Przyjmiecie jakąś rotację. Nie wiem. Macie dość czasu. Odlatujemy pojutrze. Potem kilka miesięcy w Instytucie. Tylko… — zawahał się, przemknął po nas spłoszonym spojrzeniem i zaciął wargi.
— Może pan być spokojny — mruknął mężczyzna stojący obok mnie. Odruchowo zerknąłem w jego stronę. Mogłem powiedzieć to samo. Ale Grenianowi nie było to potrzebne. Nie dokończył jedynie dlatego, że słowa w naszym wypadku przestały mieć znaczenie.
Kilka miesięcy w Instytucie… Tak, to stwarza pewne możliwości. Inna rzecz, czy z nich skorzystam. Moja sytuacja zmieniła się o tyle, że samym sobą nie stanowiłem już argumentu. Obojętnie, czy chciałem tego, czy nie.
Komisja ekspertów odrzuciła przygotowany w kilku wariantach projekt kodeksu, który miał wejść w życie w związku z nową sytuacją społeczną. Proponowanych tekstów nie poddano nawet pod głosowanie. Sprawa była bardziej skomplikowana, niż wydawało się entuzjastom, tworzącym prototypy reklamowych pięknisiów. Grenian zakomunikował nam o tym zaraz na początku rozmowy. Przez moment szukałem w sobie uczucia satysfakcji. Daremnie. Nie wiedziałem nawet, co myśleć o propozycji, z jaką wystąpił zaraz w następnych słowach. Chodziło o nas obu. Mieliśmy uczestniczyć w pracach nowo powołanych grup roboczych. Inaczej mówiąc, spodziewali się, że my dwaj, właśnie my, odegramy rolę katalizatorów w procesie kształtowania doskonalszej wersji kodeksu. Albo udawali, ze się spodziewają. W każdym razie trudno było nawet nazwać to propozycją. Zakomunikował nam po prostu decyzję kierownictwa Zespołu. Po tej historii w rejonie Transplutona stałem się dostatecznie popularny, żeby moje poglądy nabrały znaczenia. Nieważne nawet, że to przestałem być ja. Nieprędko ludzie nauczą się rozpatrywać argumenty bez względu na osobę argumentującego. Mniejsza z tym.
Kabina, w której rozmawialiśmy, była słabo oświetlona. Twarz profesora kryła się w mroku. Od czasu do czasu podnosił głowę i wtedy w ciemności błyskały białka jego oczu. Z całej postaci przebijało zmęczenie. Ostatnie tygodnie pracował bodaj bez przerwy. W pewnym momencie przyszło mi na myśl, że sam walnie się do tego przyczyniłem. Myśl nie należała do przyjemnych. Co mogłem powiedzieć? Nawet, gdyby spodziewał się, że coś powiem. Ale nie czekał na słowa. Podobnie jak my. Toteż nie padło ich już wiele.
— Pójdziesz tam? — rzucił od niechcenia, kiedy wracaliśmy korytarzem, kierując się do naszych kabin.
— A ty?
Zwolnił. Zrobiłem to samo. Szliśmy tuż obok siebie, ramię w ramię, jak piloci dwuosobowej maszyny w drodze na pole startowe.
— Naprawdę myślisz, że mogę zrobić coś innego? — mruknął.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem. W każdym razie tak do niczego nie dojdziemy…
— Proszę — zaśmiał się krótko. — Nagle chcesz dokądś dojść. Niech będzie. Tak, posłucham, co wymyślą. Masz inne propozycje?
Propozycje? Tych mi nie brakowało. Dawniej. Wszystko, co teraz przychodzi mi na myśl, staje się natychmiast płaskie, pozorne, nie do przyjęcia. Czy tak będzie zawsze? A może trzeba tylko czasu? Ile? Rok, wieczność?
— Bzdury żachnąłem się. Stanął i przyjrzał mi się.
— Znowu coś kombinujesz — wycedził. — Uważaj. Drugi raz nie weźmiesz mnie na żadne sztuczki…
— Odczep się — rzuciłem szorstko. — Coś pomyślałem. Ostatnio mówię do siebie. Zdziecinnienie. Nie traktuj tego serio. Przejdzie mi.
Przyglądał mi się jeszcze chwilę wzrokiem, który przy najlepszej woli nie mógł uchodzić za życzliwy. Następnie uniósł głowę i wskazał brodą przed siebie. Ruszyliśmy dalej. Po chwili zatrzymaliśmy się przed drzwiami mojej kabiny. Jego znajdowała się na tym samym poziomie, przy końcu korytarza.
— Przekonali cię? — spytał podejrzliwie. — Czy może sam?…
— Ani oni, ani sam — powiedziałem dobitnie. — A już najmniej ty. Nic z tego, co przedtem miałem do powiedzenia, nie straciło na aktualności. Przekonali mnie, że byłem durniem? To znaczy nas przekonali? Nie, mój drogi. Nazbyt cię cenię, żebym mógł dopuścić tego rodzaju insynuacje…
— Więc co zrobisz? — przerwał.
— To samo — mruknąłem. — Nie dano nam aż tyle do wyboru, żeby się w tym zgubić.
— Nie — przyznał. Uśmiechnął się.
— Ale niczego nie obiecuję — zastrzegłem się. — Sam nic nie wiem. Poza tym, że spotkamy się w Instytucie. Nawet, jeśli mogę się bez nich obejść. Równie dobrze, jak oni beze mnie. Jeszcze coś?
Pokiwał przecząco głową. Wyprostował się i już zamierzał ruszyć korytarzem przed siebie, kiedy w drzwiach sąsiedniej kabiny ukazała się Cyra. Zrobiła z rozpędu dwa kroki w naszą stronę i wrosła w podłogę jak ów brat z bajki, co to' raz się niepotrzebnie odwrócił.
Chwilę patrzyłem jej w oczy, po czym przeniosłem spojrzenie na twarz stojącego obok mnie człowieka, o którym oprócz innych rzeczy wiedziałem także, że z nią rozmawiał.
Ale jego oczy pozostały takie, jak były. Spokojnie czekał. Jakby doskonale wiedział, co nastąpi, i z góry czuł się tym znudzony.
W tym jednak rzecz, że nic nie nastąpiło. Dziewczyna wodziła po nas osłupiałym wzrokiem. Prócz zaskoczenia przebijało z niego jeszcze pytanie i widać było, że brak odpowiedzi z sekundy na sekundę staje się dla niej trudniejszy do zniesienia. Nie, żeby oczekiwała od nas pomocy. Ale nie pogardziłaby nią. gdyby do czegoś doszło.