Nie pisnąłem słówka. Podobnie on. Ale ja, w odróżnieniu od niego, miałem powody. Żałowałem przez moment, że w ściany korytarza nie wbudowano luster. Dwóch takich jak my i dziewczyna, która… no, znała już trochę jednego z nas. O to chodzi, że jednego.
Scena przeciągała się. W pewnej chwili zapragnąłem przerwać milczenie, podejść bliżej, uśmiechnąć się i powiedzieć kilka słów, na przykład o ptakach. Ale coś mi nie pozwoliło. Musiałem czekać, aż sama się z tym upora. Jej twarz przybrała barwę mleka. Teraz zaczęła ciemnieć, bardzo powoli, jakby ktoś topił lód, polewając go zimną wodą. Przebiegła spojrzeniem po naszych twarzach od mojej do jego i z powrotem. Poruszyła wargami i nagle okręciła się w miejscu, znikając nam z pola widzenia. Stuknęły drzwi. Po raz któryś zaskoczyła mnie wypełniająca stację cisza. Chwilę nasłuchiwałem. Z kabin, nie wyłączając najbliższej, nie dobiegł najlżejszy szmer.
Mężczyzna obok mnie przekrzywił nieznacznie głowę i utkwił wzrok w moich butach. Jego brwi powędrowały do góry. Jeszcze chwila, a zacznie mówić.
— Pożegnaliśmy się — przypomniałem chłodno. — Do zobaczenia.
Nie zareagował. Kiedy zamykałem za sobą drzwi mojej kabiny, stał jeszcze z nieodgadnionym wyrazem twarzy, szukając czegoś w perspektywie korytarza. Jakby przepowiadał sobie w myśli tę scenę sprzed kilkunastu sekund w obawie, że jego pamięć pominie jakiś drobiazg. Co do mnie, było to zbyteczne.
Od wody i kamiennych płyt nabrzeża bił chłód, ale słońce stało już wysoko, błękit nieba pojaśniał i zmętniał, dzień przeobrażał się w upał. Letni, sierpniowy dzień, pełen przytłumionych dźwięków, cierpkiego smaku płynów, zapachu słońca na skórze i we włosach.
Była sobota. Od pomostu co kilka minut odbijały łodzie. Stawiały fantazyjne, kolorowe żagle i znikały z pola widzenia, wpływając w trzcinowe meandry wielkiego rozlewiska. Głosy załóg cichły, mieszały się z krzykiem ptaków, polatujących w pobliżu lądu.
Wstałem, wziąłem śpiwór i wrzuciłem go do forpiku. Sprzątnąłem łódź, żeby nikt nie miał za złe obcemu, któremu posłużyła za sypialnię, ogoliłem się, po czym wylazłem na pomost i ruszyłem w stronę nabrzeża. Mój porter czekał zaraz przy podjeździe na główną drogę, tam gdzie go wczoraj zostawiłem. Podszedłem do pierwszego z brzegu automatu, zjadłem, co miał mi do zaoferowania, wypiłem kubek kawy i wróciłem za kierownicę. Miałem przed sobą pełny dzień jazdy. A raczej dwa. Umówiłem się z ojcem, że będzie czekał na tym starym lotnisku, gdzie wtedy. Nie wiem, skąd mi to przyszło, ale nie był nawet zdziwiony, spytał tylko, czy uważam to za rozsądne. Odpowiedziałem, że w takim samym stopniu jak wszystko, co mógłbym zrobić.
To dopiero jutro. Pierwszy raz od powrotu z Bruno byłem w tym mieście. Zabawię tu dłużej niż ostatnio. Ale przedtem mam coś do załatwienia. Dość daleko stąd, jeśli wziąć jeszcze pod uwagę dojazd do promu i przeprawę. Niemniej postanowiłem odbyć tę drogę tak samo jak wtedy. Wczoraj? Tydzień temu?
Rok to szmat czasu. Zwłaszcza dla kogoś, kto wszedł dopiero na próg wieczności. Poza tym czy to na pewno ja jeździłem tam wtedy?
Uśmiechnąłem się i nacisnąłem gaz. Maszyna wyrwała jak wystrzelona. Jeszcze w zabudowaniach przeleciałem na najszybszy pas. Jechałem prosto w słońce. Przed przednią szybą, która przybrała niemal wiśniową barwę, beton szosy zmieszany z pianoaluminium błyszczał jak srebrne szkło.
Przy zjeździe z tachostrady omal nie potrąciłem stojącego pojazdu, wokół którego kręciło się parę osób. Wtedy byłem tu w innej porze roku. Nie pomyślałem o tym, ruszając w drogę. Doliny stały się na powrót spacerowymi deptakami. Tylko gdzieniegdzie, w najwyższych partiach bielały jeszcze palce lodowców, jakby Północ sama w obronnym geście kładła dłonie na szczytach. Tam zapuszczało się niewielu. W kręgu tej bieli znalazłbym ciszę i pierwotną godność gór. Ale ja muszę pozostać po tej stronie. Tu, a nie tam znaleźć odpowiedź na pytanie, którego dawniej nie umiałem postawić. Bądź przyjmowałem jej brak za potwierdzenie własnych obaw, wielekroć wypowiadanych, a częściej jeszcze powracających w nagłych przypływach zniecierpliwienia i poczucia bezsilności. Aż tak nie mogłem się zmienić. Nadal tkwi we mnie wszystko, co odbierało mojemu czasowi cechy konstrukcji, a czyniło zeń luźny zlepek przemieszczających się minut i godzin. Taka współczesność jako tworzywo przyszłości jest w istocie bezużyteczna. Ale czy to znaczy, że nic już nie zależy ode mnie? Od żadnego z tych, którym ślepy traf kazał przyjść na świat na przełomie epoki godzin i wieczności?
Nonsens. Naprawdę to pytanie miało brzmieć zupełnie inaczej. Jak? O tym właśnie powinienem się przekonać. Tu, w górach, za kilka minut. Tylko dlatego wspinam się tą samą drogą co przed rokiem, podobnie jak wtedy wyciskając pełną moc z silnika, jakby kilka sekund spóźnienia miały mnie kosztować wszystko.
Od pewnego czasu jechałem w półmroku, cień gęstniał, fotokomórka uruchomiła reflektory, ich światło wyostrzyło rzeźbę granitowych bloków spiętrzonych nad zakolami szosy. Zwolniłem, wyskakując na ostatnią prostą i nagle w twarz uderzyła mnie kula czerwonego ognia. Na dole był już wieczór, klockowate domki straciły barwy, zbocza stały się czarnowiśniowe, woda fiordu błyszczała ponuro ciemnym fioletem. Niebo na wschodzie poszarzało, ale na wprost mnie palił się pochwycony w ucieczce dzień. Reflektory zgasły w ułamku sekundy, czołowa szyba pojazdu ponownie zaszła przydymioną żółcią. Góry zawróciły mnie z drogi, przywiodły z powrotem tam, gdzie byłem kilkadziesiąt minut temu.
Na tarasie stał jeden jedyny pojazd, wielki komfortowy porter z wnętrzem przypominającym staroświecką sypialnię. Jego różowy lakier lśnił teraz krwistą czerwienią.
Przed balustradą, na wprost pawiloniku widniały trzy sylwetki. Dwie kobiety i mężczyzna. Ten ostatni odwrócił się, kiedy wjechałem na taras i obrzucił mój wóz niechętnym spojrzeniem. Zaraz potem ponownie zwrócił twarz w stroną słońca i coś powiedział. Kobiety nie poruszyły się. Widziałem tylko kontury ich sylwetek, stały jak urzeczone, podobne do reklamowych manekinów biur podróży. Poza tą trójką, na platformie nie było żywego ducha.
Zaparkowałem w pobliżu różowego portera i ruszyłem w stronę pawiloniku, jakby specjalnie pomalowanego na ten sam kolor. Idąc, wodziłem wzrokiem po płatach mchu przylepionych do niezbyt wysokiej skalnej ściany, przewieszonej nad dachem budyneczku. U jej podnóża panował mrok, kiedy przekroczyłem granicę cienia, ogarnął mnie chłód. Utkwiłem wzrok w drzwiczkach w bocznej ścianie pawilonu, wpuszczonej w granitową caliznę szczytu. Uśmiechnąłem się. Nie przestałem się uśmiechać, nawet kiedy dłoń natrafiła na opór. Dłuższą chwilę trzymałem uchwyt zamka, zanim dotarło do mnie, co to oznacza. Stałem jeszcze minutę lub dwie, czując, że z moją twarzą dzieje się coś niedobrego. Z sekundy na sekundę stawała się jakby bardziej obca. Przeniknął mnie ziąb, postępujący od palców, ciągle jeszcze zaciśniętych na nieruchomym uchwycie.
W końcu cofnąłem się o krok, potem drugi. Moja ręka zawisła w powietrzu. Przyjrzałem jej się przez moment, jakby to tylko ona zawiodła mnie w chwili, kiedy najbardziej jej potrzebowałem. Jeszcze nie pomyślałem, co zrobię. Spojrzałem w stronę, gdzie przed chwilą widniały trzy nieruchome sylwetki, z twarzami zwróconymi w słońce. Nie było ich już. I słońca także. Na skalnej platformie, wyciętej w szczycie górującym nad trzema czarnymi już zakolami fiordu, leżał mrok. Usłyszałem za sobą przyciszone głosy, a po chwili narastający świergot silnika. Nie odwróciłem się. Dźwięk począł się oddalać, zrazu powoli, następnie umilkł nagle, kiedy wielki różowy porter spłynął za skalną grzędę. Zostałem sam.