Выбрать главу

Nie wiem, czy stałem tak jeszcze dziesięć minut, czy godzinę, jak ktoś, komu uciekł sprzed nosa ostatni statek i przed kim nagle otwarł się ogromny, płaski krajobraz, pozbawiony jednego, umownego choćby punktu zaczepienia dla wzroku i myśli. Zawróciłem na pięcie i wolnym krokiem wróciłem do portera. Poszperałem pod siedzeniem, wydobyłem ciepłą kurtkę i narzuciłem na ramiona. Następnie ruszyłem przed siebie. Po kilku krokach zagrodziła mi drogę mroczna ściana, którą spływała strużka wody, spadając pojedynczymi kroplami do zarośniętego rowka. Odruchowo przebiegłem wzrokiem zygzakowaty filarek wychodzący kilka metrów wyżej na ścięty płasko garb, zakrywający szczyt. Jak zahipnotyzowany zbliżyłem się do skały i przejechałem po niej palcami. Włożyłem porządnie kurtkę, zapiąłem ją pod szyję i wyszukałem pierwszy uchwyt. Szedłem szybko, pewnie, niemal na ślepo. Trzy metry nad poziomem tarasu filarek skręcał ostro ku przewieszonej płycie. Od tego miejsca prosto w górę biegła płytka rysa. Nie potrzebowałem pięciu minut, żeby znaleźć się na niewielkiej ambonce, z której na szczyt prowadziła jakby specjalnie wykuta w skale ścieżka. Usiadłem w małym zagłębieniu, czymś w rodzaju miski skalnej, po czym położyłem się na wznak, podkładając ramiona pod głowę. Niebo nie było już szare, przybrało kształt starego baldachimu, przez który przebiły pierwsze gwiazdy. Patrzyłem w ich mrugające płomyczki i nagle przyszła mi na myśl moja baza na Europie. Świat wielkich planet. Putt… nie, nie chciało mi się bawić w obliczanie, co teraz robi. Obowiązujący na pokładzie rytm dnia i nocy był umowny, jak każdy podział czasu w przestrzeni. Ale to nieważne. Jest tam, wśród tych poświęcających punkcików. Ciekawe, czy wspomina jeszcze niekiedy, że to ja, a nie on powinienem tkwić w zaokrąglonych ścianach ciasnej kabiny i ślęczeć przy ekranach, nasłuchując głosów próżni. Wrócę tam, nie dziś, to jutro. Albo za rok. To moja sprawa, te kontrasty między jarzeniem gwiazd a wieczną nocą przestrzeni, życiem i nicością, żarem jądrowych wybuchów i materią ściętą w temperaturze absolutnego zera. Próbowałem przywołać w pamięci twarz Putta, to, co mówił, kiedy po mnie przyleciał, jego zaskoczenie i niepokój. Na próżno. Zbyt byłem pochłonięty tym, co miałem do zrobienia tutaj. Nawet, jeśli nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Przymknąłem oczy i wtedy nagle ukazała mi się inna twarz, okolona czarnymi włosami, jakby przyciemniona, a jednocześnie oświetlona słońcem i reagująca na dotyk jego promieni. Patrzyła prosto w światło szeroko otwartymi oczami, które pomimo to zachowały barwę rozjaśnionego błękitu z lekką, niedostrzegalną niemal domieszką brązu. Ta twarz narzuciła mi się sama, nie potrzebowałem szukać w pamięci jej kształtu, wyrazu, domyślać się zmian, jakie w niej zajdą w innym oświetleniu, w ruchu lub podczas snu. Ale przecież nie ją miałem przed oczami, przychodząc tutaj, na ten skalny cypel, ścięty do połowy widokową platformą.

Spojrzałem w górę, w gwiazdy i podniosłem się. Rozbolał mnie kark, mięśnie miałem zesztywniałe, zadawałem im gwałt, jakby przy każdym ruchu pękały we mnie kruche, szklane włókna. Obszedłem szczyt dookoła i czepiając się głazów wróciłem na taras.

Różowy pawilonik stał się ciemnoszary. Okalająca platformę balustrada była niewidoczna. Gwiazdy występowały z minuty na minutę ostrzej, jakby ktoś powoli zwiększał dopływ ożywiającej je energii. W powietrzu powstawał jakiś ruch. Raz i drugi uczułem na twarzy uderzenie słabego wiatru. Był ciepły. Pociągnąłem nosem, ale prócz zapachu zwilgotniałych skał nie poczułem nic.

Idąc w stronę portera, zdejmowałem kurtkę. Usiadłem obok miejsca kierowcy, zamknąłem okno i położyłem oparcie. Narzuciłem na siebie kurtkę i długo leżałem na wznak, mając przed oczami podobne do dekoracji teatralnej ziemskie niebo, zanim zamknąłem powieki. Ale i wtedy nie zasnąłem od razu.

Zbudziłem się zdrętwiały z zimna i pełen wewnętrznego drżenia jak po długotrwałym wysiłku. Szyby były zapocone, na kurtce osiadła wilgoć, w rytmie oddechu pojawiały się przed moimi oczami i nikły białe obłoczki pary.

Dzień tylko co się zaczął, jeśli światło słoneczne oznacza dzień, nawet kiedy w człowieku, jego nerwach i zmysłach noc nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Góry, platforma, różowy pawilonik, wszystko ociekało wodą. Pachniało świeżo wymytą kamienną posadzką, jakie spotyka się w zabytkowych podwórkach. Jedna z odnóg fiordu błyszczała jak rtęć, pozostałe zasnuwała przybrudzona, mleczna mgiełka. Słońce dotarło do połowy stoków i wydawało się, że położone powyżej granicy cienia domki rozłożyły pastelowe skrzydła jak dziwne, ukształtowane z geometrycznych figur owady.

Wylazłem z portera, podniosłem oparcie, strzepnąłem kurtkę i podszedłem do drzwiczek w bocznej ściance pawilonu. Zatrzymałem się metr przed nimi i nie dotykając zamka posłuchałem chwilę. Cisza. Postałem tak jakiś czas nie myśląc o niczym, po czym wróciłem do pojazdu, ogoliłem się i pobiegałem w kółko dla rozgrzewki. Następnie podszedłem do barierki na krawędzi tarasu, przelazłem przez nią i szorując po skale rozczapierzonymi palcami zjechałem na ową półeczkę, którą wypatrzyłem za ostatnim razem. Usiadłem, spuściłem nogi w przepaść i zamyśliłem się. W pewnym momencie z doliny dobiegły stłumione, jakby nierzeczywiste głosy. Wtedy dopiero podniosłem głowę i rozejrzałem się. Słońce dotarło już do najniżej położonych domów. Woda w fiordach pod warstwą granatu ukazywała głęboką zieleń, z rzadka rozrzucone wąskie płycizny nabrały barwy nieba. Powietrze ogrzewało się szybko, nie czułem już chłodu, skała wysychała i przy dotknięciu sprawiała wrażenie świeżo spłukanej wrzątkiem.

Pod wpływem nagłego impulsu odrzuciłem głowę do tyłu i spojrzałem prosto w górę, jakbym spodziewał się wyczarować tym ruchem uśmiechniętą, pomarszczoną twarz starego przewodnika. Nie było jej tam. Krawędź skały i zaraz nad nią ledwie widoczny czarny pasek balustrady. Patrzyłem chwilę tak jak wtedy, prostopadle w górę, aż potężne łupnięcie w karku przywołało mnie do porządku. Wstałem i trąc plecami o skałę, przybrałem pozycję pionową. Następnie odwróciłem się i powoli, z wysiłkiem wspiąłem z powrotem na platformę. Wtedy przyszło mi to bez trudu. Ale wtedy nie byłem sam.

Przekroczyłem poręcz i postąpiłem kilka kroków w stronę portera. Mój oddech uspokajał się powoli. Minęło jednak dobrych kilkadziesiąt sekund, zanim dotarło do mnie, że w otoczeniu zaszła jakaś zmiana. Stanąłem jak wryty. Powoli, jakby spełniało się to, czego oczekiwałem od lat, zaczął we mnie wstępować spokój. Nie poddawałem mu się łatwo. Jeszcze nie. Jakbym chciał celowo przedłużyć tę chwilę, nacieszyć się własną niepewnością.

Drzwi różowego pawiloniku stały otworem. Z wnętrza dobiegały odgłosy czyjejś krzątaniny. Stuk odkładanego drewnianego przedmiotu, jakby taboretu czy kawałka deski. Brzęk naczyń. Huk wylatującego pod ciśnieniem gazu oczyszczającego i szum wody. Chwila ciszy i ponownie brzęk szkła.

Bezwiednie skinąłem głową. Nogi niosły mnie same, niesłychanie powoli. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że moja twarz rozciąga się w uśmiechu. I to stało się poza mną. Szedłem wzdłuż ściany budyneczku cichym, skradającym się krokiem. Dotarłem w końcu do drzwi i ostrożnie, centymetr po centymetrze wysunąłem głowę spoza framugi. Patrzyłem długo, zanim zrozumiałem. Moje wargi poruszyły się. Dobiegł mnie jakiś głos. Nie należał do mnie. Ale poza mną była tu tylko ta ubrana w prostą sukienkę kobieta, której usta z pewnością pozostały zamknięte. Starła właśnie powierzchnię kontuaru i zabierała się do naczyń, kiedy jej uwagę przykuł cień mojej głowy. Zwróciła twarz w stronę drzwi i zastygła w bezruchu. Dobrą chwilę staliśmy tak, mierząc się wzrokiem, przy czym zarówno ja, jak i ona chcieliśmy bardzo, żeby to, na co patrzymy, nie istniało naprawdę. Nic z tego. Była równie realna jak jej rozrzucone po całym mikroskopijnym wnętrzu gospodarskie przybory.