Выбрать главу

Znieruchomiał. Twarz mu stężała. Przyglądał mi się chwilę, po czym zagryzł wargi i odwrócił się. Przeszedł pod okno, wrócił, ponownie zmierzył mnie wzrokiem, jakby dopiero teraz moja obecność wpadła mu w oko, wreszcie założył ręce na plecy, wyprostował się i powiedział:

— Nie można z tobą rozmawiać. W każdym razie nie dzisiaj. Idź już.

Uśmiechnąłem się.

— Pójdę — przystałem. — Ale to niczego nie zmieni.

Korpus tak zwanego Trzeciego Pasa nie miał stałej załogi. Kierowano do niego ochotników, wybranych z funkcjonariuszy dwóch pierwszych. Był to pas pozaukładowy. Od dawna mówiono o wyprawach, powstała nawet teoria „planet zastępczych”, ale chociaż dla wszystkich było jasne, że człowiek prędzej czy później sięgnie i do gwiazd, nikomu się nie śpieszyło. W kontakt z inną cywilizacją galaktyczną, ów „Kontakt”, który stał się religią ubiegłych stuleci, nie bawiły się już nawet dzieci. Wysyłano patrole, sprawdzano kombinacje napędu, badano wpływ szybkości nadświetlnej na organizmy, wszystko statecznie, po cichu, jakby bez przekonania. Ludzie prowadzący te badania w nielicznych bazach Trzeciego Pasa, cieszyli się opinią współczesnej legii straceńców. W sam raz. Że też wcześniej o tym nie pomyślałem.

— Wracając do Finy — powiedział nieoczekiwanie Norin, kiedy stałem już w otwartych drzwiach — zajrzyj do mnie, jak tylko skończysz tam, na Pacyfiku. Mimo wszystko chciałbym…

— Do widzenia — syknąłem. — Jeśli koniecznie musimy do czegoś wracać, wolałbym średniowiecze. Niektóre rzeczy załatwiało się wtedy prościej.

Zamknąłem drzwi. Idąc korytarzem pomyślałem, że tak naprawdę Norin chciał powiedzieć coś całkiem innego. Tym bardziej należało zakończyć rozmowę, zanim będzie za późno. Wiedziałem jedno. Dużo wody upłynie, zanim ujrzą mnie tu znowu. „Wstąp do mnie…” Dobre sobie.

Pracowałem okrągłe pięć tygodni. Cały ten czas nie wyściubiłem nosa z wnętrza białej kopuły, wyrastającej na Pacyfiku w pobliżu archipelagu Gilberta jak gigantyczna góra lodowa. Główny Ośrodek Dyspozycyjny Światowej Sieci Łączności — tak to się nazywało. Nie wiedziałem, czy morze jest spokojne i kiedy leje deszcz. Zapuściłem brodę. Z nieszczęśnikami, na których padł mój wybór, zamieniłem może dziesięć zdań.

Dokładnie trzydziestego szóstego dnia pracy, o trzeciej czasu miejscowego, hala opustoszała. Stanęły bębny podające taśmę. Umilkły przekaźniki. Zostałem sam.

Po raz pierwszy usłyszałem dobiegający z zewnątrz szum wiatru. Odchyliłem oparcie fotela niemal poziomo i zamknąłem oczy. Na kilka sekund. Po chwili raz jeszcze spojrzałem na szklaną płytę najbliższego pulpitu. Widniał na niej wąski, urwany skrawek folii. Był tam naprawdę. A więc koniec.

Jeden, jedyny wzór. To, co na dobrą sprawę było wiadome od początku. Zniekształcenia powstają na pomocniczych wyjściach centralnego pantomatu. Ani ziemskie, ani orbitalne węzły łączności, stacje przetwarzania, zespoły zbiorcze — nie miały z tą sprawą nic wspólnego.

Sporządziłem krótki komentarz i zapisałem meldunek. Tak. To naprawdę koniec.

Wstałem i nie śpiesząc się, w zwolnionym rytmie uderzałem w klawisze, aż ściemniały wszystkie ekrany i pogasły światła w pulpitach. Następnie odwróciłem się i ruszyłem w kierunku sączącej nikłe, złotozielone światło ściany. Tam, za niską podkową korytarza mieściła się część mieszkalna ośrodka. Nie spojrzałem nawet w stronę drzwi wiodących do mikroskopijnej kabiny, gdzie był mój plecak i gdzie w ciągu tych pięciu tygodni czasem nawet spałem. Przeszedłem korytarzem do końca, odryglowałem klapę i znalazłem się w morzu. Świeciło słońce. Daleko nad horyzontem stała ściana spłowiałych chmur. Wiatr ucichł, od wody biło ciepło, powietrze było parne jak w cieplarni.

Wspiąłem się stalową galeryjką mniej więcej do połowy wysokości kopuły. Zachciało mi się spać. Usiadłem, zwieszając nogi przez przęsła balustrady, oparłem się łokciami na poręczy i zapatrzyłem się w horyzont.

Nie zmarnowałem tych pięciu tygodni. Nie, żebym wertując materiały trafił na coś, co potwierdzało moje wątpliwości dotyczące „operacji wieczność”. Po prostu nie znalazłem na nie odpowiedzi.

Zwyciężyła koncepcja genoforów. W wyniku nowego procesu technologicznego udało się je zminiaturyzować w stopniu niespotykanym dotąd w skali produkcyjnej. Robiono je w kształcie ściętych płasko walców, nie przekraczających wielkością szklanki. Były i tak — jak pisano — nieproporcjonalnie wielkie, zważywszy, że jedna komórka ludzkiego organizmu mieści około miliona genów, składających się z trzech miliardów zasad nukleinowych. Przypominano, że ich sekwencja dopiero decyduje o właściwościach organizmu i że na tej to przestrzeni zakodowana jest wiadomość o syntezie białek, które katalizują tysiące najrozmaitszych, równocześnie przebiegających, reakcji. Zresztą wielkość aparatury nie miała praktycznego znaczenia, odkąd odstąpiono od koncepcji rejonowych stacji genoforowych na rzecz osobistych, domowych. Założenia samej operacji nie odbiegały od tego, co było wiadomo wiele lat wcześniej, nim skierowano mnie na Europę. Każdy żyjący człowiek miał otrzymać swoją dokładną kopię w stadium embrionalnym. Z pełnym zapisem osobowości, a więc nie tylko kodu genetycznego, ale i cech nabytych, z kompletną specyfiką rozwiniętego organizmu. Kiedy pierwowzorowi tak spreparowanego, zamkniętego w genoforze płodu przytrafi się coś niemiłego, na przykład upadek z czterdziestego piętra, eksplozja statku na wysokości Jowisza czy wreszcie śmierć ze starości, w domu delikwenta pojawia się ekipa techniczna, jak dawniej pogotowie, zabiera genofor i umieszcza go w specjalnym inkubatorze. Tam następuje nałożenie na matrycę genetyczną aktualnego zapisu osobowości, po czym wszystko to wjeżdża do swoistej pieczarkarni, z której miesiąc później wyłazi gotowy człowiek, kubek w kubek podobny do siebie samego sprzed wypadku. Ten przyśpieszony proces rozwoju osobniczego przebiega, rzecz jasna, pod stałym nadzorem baterii stymulatorów, czuwających, aby wszystko odbyło się tak, jak zapisano w górze. W czternastu ściśle zaprogramowanych etapach.,kopia” otrzymuje pełną świadomość, wszystko, co daje człowiekowi poczucie ciągłości działania w czasie.

Tu nasuwała się pierwsza wątpliwość. Odczyty osobowości trzeba, rzecz jasna, systematycznie aktualizować, jeśli człowiek nie chce po wypadku wyleźć z pudła w stadium rozwoju, w jakim znajdował się na przykład w wieku jedenastu lat i wpaść prosto w objęcia nauczycielki matematyki.

Otóż ta właśnie sprawa wywołała, jak wynikało z protokołów dyskusji, niemało kontrowersji. Nikt tego wprost nie powiedział, ale z wielu napomknięć i niejasnych przejawów zakłopotania przebijała obawa, że ten i ów zechce pominąć kolejne terminy aktualizacji zapisu osobowości, aby gdy przyjdzie śmierć, powrócić do życia odmłodzonym o kilkanaście czy kilkadziesiąt lat. A przecież człowiek odtworzony w drodze przyśpieszonego rozwoju nie pamiętał, bo nie mógł, niczego, co dotyczyło okresu, jaki upłynął między ostatnim zdjętym odczytem jego doświadczeń życiowych z zawartą w nich mądrością, wiedzą i uczuciami — a śmiercią. W razie rozpowszechnienia się sposobu „odmładzania” poprzez unikanie aktualizacji odczytu, społeczna strata, na którą złożyłaby się suma tych „zgubionych” doświadczeń, mądrości i uczuć poszczególnych ludzi, musiała osiągnąć rozmiary niepokojące. Z punktu widzenia interesu ludzkości cała zabawa mogła stać się wówczas nieopłacalna.

Nie natknąłem się w raportach i publikacjach na żadną rozsądną propozycję zapobieżenia złu, przyjęto za pewnik, że sprawa znajdzie pełny wyraz w opracowywanym kodeksie, którego paragrafom natychmiast wszyscy się podporządkują. Wówczas jednak powstawała inna kwestia, równie, jeśli nie bardziej, niepokojąca. Przy założeniu, że wszyscy, jak Ziemia długa i szeroka, skrupulatnie będą się poddawać odczytom uzupełniającym w przewidzianych terminach, stawało się oczywiste, że za kilkaset lat planeta będzie zaludniona wyłącznie przez dwustuletnich starców. Jeśli ktoś umrze, jego kopia odrodzi się młodsza zaledwie o kilka czy kilkanaście miesięcy. Żyć natomiast będzie dłużej od pierwowzoru, co wynika chociażby z rachunku prawdopodobieństwa. Kiedy i ona umrze, jej następczyni wejdzie w życie już w podeszłym wieku i tak dalej, i dalej. A przecież umysł ludzki, zachowując pełną sprawność przez okres, jaki nie mógł się nawet przyśnić starożytnym, przecież podlega procesom polegającym, nazywając rzecz po imieniu, na pierniczeniu. Społeczeństwo sędziwych starców?