Выбрать главу

Z tym na odmianę poradzono sobie w miarę sensownie. W każdym razie postanowiono coś konkretnego. Ustalono po prostu górną granicę wieku, powyżej której nie wolno dokonywać aktualizacji zapisu świadomości. Jeżeli ktoś na przykład dożył dwustu trzydziestu lat, mógł się odrodzić jako mężczyzna najwyżej stupięćdziesięcioletni. Wszystko, co przeżył potem, musiał spisać na straty. Nie sądzę, by ktoś tego szczerze żałował.

Całkowicie niejasna, jak zresztą przypuszczałem, pozostała kwestia wprowadzania do ziemskiej społeczności świeżej krwi w postaci nowych pokoleń. W każdym tekście, każdym sprawozdaniu, ba, w każdym najdrobniejszym przyczynkarskim referacie czy przemówieniu podkreślano, że sprawa rodzenia i wychowania dzieci ma decydujące znaczenie dla przyszłości świata. Że gdyby w wyniku „operacji wieczność” miały nastąpić zakłócenia w dopływie nowych generacji, stanowiłoby to aż nadto wystarczający powód zaniechania całego zamierzenia. Postępowanie takie przypominało taktykę średniowiecznych agitatorów, polegającą na przedstawianiu rzeczy niezrozumiałych dla nich samych, jakby były zrozumiałe same przez się. Ku czemu bowiem miał zmierzać ten dopływ świeżej krwi wobec zaniku rotacji pokoleń? Ktoś obliczył, że w obecnym stadium organizacji życia społecznego, Ziemia może bezkarnie wchłaniać nowe generacje, nie rezygnując z żyjących, przez trzysta pięćdziesiąt lat. A co potem? Współcześni jakby zapomnieli, że od odpowiedzi na to pytanie zależeć będzie nie los ich praprawnuków, ale ich samych. Owszem, między wierszami dało się wyczytać sugestie, że planowanie rodziny powinno ulec pewnym modyfikacjom, że nadszedł czas naprawdę rozsądnego, przemyślanego gospodarowania siłami rozrodczymi ludzkości, że osiągnęliśmy pułap, na jakim instynkty jednostek straciły naturalne uzasadnienie i nie mogą już stanowić nakazu. Sugestie te były jednak tak nieśmiałe i zawoalowane, że należało je traktować raczej jako przejaw zakłopotania niż jako przemyślaną koncepcję. Do czego zresztą miałoby się sprowadzać to „rozsądne gospodarowanie”? Kto i kiedy zyskiwał prawo płodzenia dzieci? Kto przyznawałby takie prawo? Jakie kryteria mogły wchodzić w grę?

Najsilniej utkwiła mi w pamięci treść pewnego propagandowego, czy instruktażowego zgoła, holowizyjnego programu, który powtarzano codziennie dwa razy, po południu i na dobranoc.

W rogu pokoju pojawiał się uśmiechnięty młody człowiek o miękkich rysach i po nieznośnych ceremoniałach powitalnych zapowiadał, że opowie o sobie. Mówił, że do niedawna wiedział o biologii tyle, co każdy laik. Jak to po chemicznej syntezie kwasów nukleinowych i pierwszych przeprowadzonych w nich zmianach, człowiek nauczył się ingerować w układy genetyczne. Umożliwiło to odmienianie procesów dziedziczności, eliminowanie chorób i zniekształceń metabolicznych, a także blokowanie syntezy tych białek, których obecność z jakichś powodów okazała się niewskazana. Równocześnie ogromny postęp osiągnęły badania nad samymi genami, tymi odcinkami — tu piękniś bezczelnie sięgał po leżący przed nim podręcznik — kwasu dezoksyrybonukleinowego, zawierającymi komplet informacji niezbędnych dla przekazania potomkom zarówno specyfiki gatunku, jak i cech indywidualnych. Możliwe stało się wymazywanie matryc genetycznych, przekształcanie, uzupełnianie kodów. Wreszcie prowadzone od dziesięcioleci doświadczenia nad przyśpieszaniem procesów rozwojowych przez oddziaływanie na białka zakończyły się sukcesem. Wtedy dwóch młodych bioników z Instytutu Psychologii w Mostarze opublikowało memoriał zaczynający się od słów…

Piękniś poważniał, puszył się i recytował:

„Od kiedy pierwszy raz człowiek pomyślał o przemijaniu, zapragnął trwania. Pragnienie to dziś może się stać rzeczywistością…”

Pamiętałem ten memoriał. Miałem wówczas czternaście lat. Lim, mój brat, wrócił do domu z podbitym okiem wyjaśniając, że chciał sprawdzić, czy jego kolega ze studiów, celer z biologii, naprawdę jest nieśmiertelny. Ojciec powiedział wtedy, żeby sobie nie dowcipkował, bo to poważna sprawa. Ale w gruncie rzeczy nikt nie brał jej serio.

Narrator, już znowu pławiąc się w uśmiechu, wyznawał, że przyszedł na świat dokładnie w dniu ogłoszenia memoriału. Jego życie biegło normalnym trybem. Miał najmilszych pod słońcem rodziców, skończył szkołę, studiował, staż odbył w Centralnym Zarządzie Upraw na Saharze. Ożenił się z dziewczyną, której rodzice mieszkali w Rydze. Wspólnie pracowali, dwa lata po ślubie urodził im się syn.

W tym momencie piękniś malał, a przed oczami widza wyrastał obraz tarasowate zbudowanej willi, otoczonej piniami. W głębi widniały góry, z lewej teren ginął pod powierzchnią jeziora. Na przystani kołysała się żaglówka. Przed domem, w cieniu, pomiędzy kolorowymi fotelikami baraszkowała szczęśliwa rodzina. Wyglądało, że całe życie nie robili nic innego. Jednakże w pewnej chwili pan domu wstał, wyprostował się i demonstracyjnie spojrzał na stylizowany zegar zdobiący frontową ścianę willi. Dziewczyna podniosła się również. Dziecko posmutniało. Głosem zapowiadającym klęskę narrator wyjaśnił, że musi udać się na okresową inspekcję doświadczalnych upraw hydroponicznych czy czegoś w tym rodzaju. Żona też za chwilę zamknie się w domowej pracowni.

Rzeczywiście. Zaledwie mąż opuścił pole widzenia, chłopczyk został odprowadzony do willi, a dziewczyna zniknęła we wnętrzu niewielkiej przybudówki. Budowla ta przypominała płasko ścięty wierzchołek kuli, jakby mieli w niej podręczne planetarium. Cokolwiek tam jednak było, nie cieszyli się tym długo. Minęło kilkanaście sekund, potrzebnych kompozytorowi podkładu muzycznego dla spotęgowania nastroju grozy, i z przybudówki trysnął słup ognia.

Narrator pojawił się znowu. Był poważny. I tylko poważny. Jego żona pomieszała odczynniki, przez co nie zdołała zapanować nad wyzwoloną w czasie eksperymentu reakcją. Jej ciała daremnie byłoby szukać w niewielkiej kupie gruzu, wszystkim, co pozostało z półkolistej pracowni. Tragedia.

Tragedia? Skądże znowu. Kiedyś, w zamierzchłych czasach zapewne tak właśnie by to nazwano. Ale teraz? Owszem, odrobina współczucia, żalu, że kochana istota cierpiała przez ułamek sekundy. Ale nikt przy zdrowych zmysłach nie odda się z tego powodu rozpaczy. Bo przecież…

Obraz przeniknął nagle do wnętrza domu. Ukazała się komórka czy inne pomieszczenie, przypominające schowek w staroświeckim zamku. Pancerne drzwi były uchylone. W głębi widniały trzy niewielkie walcowate przedmioty i tyleż nieco większych skrzyneczek, opatrzonych perforowanymi etykietami.

„Genofory!” — wykrzyknął tryumfalnie piękniś. Oto, co podporządkowało człowiekowi czas i wieczność wszechświata. Co przepędziło z życia widmo śmierci. Tragedia przemieniła się w drobną przykrość dzięki temu, że rodzice żony, która pomieszała odczynniki, skorzystali z dobrodziejstwa epoki i zawczasu sporządzili drugi egzemplarz córki.