Była to oczywista nieprawda, ponieważ genofory doczekały się rozpowszechnienia w ostatnich miesiącach i piękniś żadną miarą, nie mógł cieszyć się ich posiadaniem w czasach, kiedy rozgrywała się akcja filmu. Ale mniejsza z tym.
Następował bogato ilustrowany wywód, upstrzony uczonymi terminami. Biała płachta, za którą poruszają się cienie ludzkich sylwetek. Stacja rehabilitacyjna. We wnętrzu specjalnej aparatury pobrane od matki jajo łączy się z nasieniem ojca. Akt pierwszy spełniony. Przed moim odlotem rozpisywano się o syntetycznych matrycach genetycznych sporządzonych na podstawie, jak wówczas mówiono, modeli pośrednich. Widać coś się zmieniło. Przynajmniej tyle. Teraz preparowany po raz drugi człowiek otrzymywał bodaj coś bezpośrednio od swoich prawdziwych rodziców.
Akt drugi „operacji wieczność” w wydaniu uśmiechniętego narratora rozegrał się bezpośrednio po pierwszym. Przed upływem trzydziestu ośmiu godzin, czyli przed pierwszym podziałem komórek to coś, co od biedy można nazwać płodem, zostało umieszczone w genoforze. Na połączone przekazy matki i ojca „nałożono” trzeci, stanowiący swego rodzaju zadanie dla tamtych, model dojrzałego człowieka, jaki ma powstać w wyniku rozwoju osobniczego. Ten wzór pochodził oczywiście od córki, kiedy była już żoną pięknisia, skrupulatnie przestrzegającą kolejnych terminów aktualizacji zapisu osobowości.
Sam zapis, dokonany za pomocą specjalnej aparatury informatycznej, przechowywano w owych towarzyszących genoforom „skrzyneczkach”. Zdejmowanie świadomości odbywało się w dwóch etapach. Pierwszy polegał na uzupełnieniu czynników subiektywnych czy lepiej emocjonalnych, czemu służył między innymi system uniwersalnych testów.
Opracowano go w formie ankiety i dopiero, kiedy pierwszy raz obejrzałem tę reklamówkę, dotarło do mnie, jaki sens miała moja „pogawędka” z technikiem, w czasie której tkwiłem głową w pajęczynie przewodów odpowiadających torom informacyjnym mózgu.
Po upływie kilku tygodni człowiek zgłaszał się ponownie do specjalistycznej pracowni, gdzie dokonywano drugiego odczytu. Zestaw testów nie różnił się zasadniczo od poprzedniego, ważniejszy był sam fakt przesunięcia w czasie, dzięki czemu zapis otrzymywał jak gdyby perspektywę. Utrwalona świadomość teraz dopiero zyskiwała cechy procesu, jakim jest w istocie i w tej postaci uzupełniała model „zadany” spreparowanej przedtem informacji genetycznej.
Posiadając taki właśnie zalążek drugiej żony, a raczej duplikatu tej samej, uśmiechnięty bohater filmu patrzał w przyszłość z ufnością. Katastrofę przyjął jako niemiły, bo mącący spokój sielankowego zacisza epizod. Natychmiast sięgnął do domowego skarbca genoforów. Ściśle mówiąc nie on sam, tylko ekipa biotechników z pogotowia. Zarówno szklankowaty walec, jak i skrzyneczka zawierająca plazmę z odciśniętym zapisem świadomości roztargnionej małżonki powędrowały do najbliższego ośrodka rehabilitacyjnego. Tam, jak wyjaśniał piękniś, dopełnił się przyspieszony drogą oddziaływania na zawarte w komórkach białka, proces rozwoju osobniczego. Przyśpieszony, co nie znaczy błyskawiczny. Gotowa żona wychodziła z pomalowanej na wesołe kolory aparatury po mniej więcej trzech tygodniach.
Narrator promieniał. Oświadczył, że to ostatnie stadium „operacji wieczność” musiałoby pozostać w sferze teorii, gdyby programowaniem aparatury stymulującej zajmowali się ludzie. Ale robiły to potężne zespoły komputerów, wykonując biliony wielopiętrowych spekulacji, aby wymusić na aparatach działanie w stu procentach zgodne z intencją mocodawców. To znaczy takie sterowanie procesem rozwoju osobniczego, aby jego przebieg od informacji genetycznej, poprzez syntezę świadomości, do wyjścia gotowego produktu na światło dzienne, był idealnie wierną kopią drogi życiowej, jaką pierwowzór odtwarzanego człowieka odbył naprawdę.
Trzy tygodnie oczekiwania zdawały się nie nazbyt dłużyć pięknisiowi. Po staremu baraszkował z synkiem, wyjeżdżał na swoje inspekcje, wyremontował nawet przybudówkę, aby jego żona nadal miała gdzie mylić odczynniki. W pewnym momencie zauważyłem tylko, że zegar upiększający frontową ścianę willi pokazuje wciąż tę samą godzinę. Pewnie stanął w momencie katastrofy.
Film kończył się, jak było do przewidzenia, łzawą sceną powitania zrekonstruowanej pani domu. Oficjalnie mówiono „rehabilitowanej”. Świeciło słońce, na tarasach wokół willi kwitły róże. Nad jeziorem sunęły baniaste chmury. Chłopczyk powiedział: „Mamo, jak jeszcze raz wyjedziesz, to zabierz mnie ze sobą” — co najszczęśliwszy z mężów i ojców ozdobił lśnieniem wzorowo umytych zębów.
Zbudził mnie chłód. Chłód to mało powiedziane. Szyja mi zdrętwiała, trwało dobrą chwilę, zanim zdołałem oderwać się od poręczy i wyprostować plecy.
Zatarły się granice między oceanem a niebem, opadającym ciemnosiną chmurą. Mrok był niemal zupełny. Tylko w dole, na falach — zapalały się i gasły nikłe refleksy lamp, świecących pod galeryjką. Ale na wschodzie, za chmurami i mgłą, stało już słońce. Niebo zmieniało tam barwę, szarość nabierała rumieńców. Przespałem, wpleciony w balustradę galeryjki, całą noc.
Zadygotałem. Bardzo powoli, jakbym unosił naczynie zbudowane z najcieńszego szkła, wstałem i czepiając się poręczy ruszyłem do wejścia. Jest kilka minut po czwartej. Za dwie godziny przylecą po mnie. Tu nie miałem już czego szukać.
Czeka mnie jeszcze jeden seans w Zespole. Jeśli wierzyć publikacjom, nastąpi on wkrótce. Miesiąc minął już dawno.
Nie mogłem o tym myśleć. Z trudem otworzyłem drzwi i już w korytarzu odwróciłem się, by spojrzeć na morze. W tym momencie na wschodzie coś zaczęło się dziać. Wąski pas mgły wyodrębnił się i sunął w moją stronę, jakby popychany przez smugę światła. Po kilku sekundach szarość rozmyła się i nagle skrawek kopuły z galeryjką i miejscem, gdzie stałem, zapłonął soczystą czerwienią. Było w tym coś ponurego, jak w kiepskim, makabrycznym dowcipie.
Przebiegł mnie dreszcz. Szybko zamknąłem drzwi i poszedłem do mojej kabiny, przygotować się do odjazdu.
3
Aparat zaświergotał. Machinalnie sięgnąłem do wyłącznika i ujrzałem przed sobą twarz ojca.
— Dowiedziałem się, że wróciłeś. Czemu nie przyszedłeś?
Milczałem. Co miałem powiedzieć. Zresztą nie czekał na odpowiedź.
— Słyszałem, że za ciasno ci już w układzie słonecznym. To prawda?
Głos ojca brzmiał głucho. Uśmiechał się, ale w jego wzroku przebijało tłumione napięcie.
— Coś w tym rodzaju — mruknąłem. — Jeszcze nic pewnego — dodałem. — Mama wie?
Przyglądał mi się chwilę, po czym pokręcił głową.
— Ja z nią nie rozmawiałem — powiedział cicho. — Mam nadzieję, że wiesz, co robisz…
Wzruszyłem ramionami.
— Każdy coś robi — burknąłem. — Zresztą nie warto o tym mówić. Teraz, kiedy mamy przed sobą wieczność? I rodzony syn kiedyś wam się znudzi. Najkrótsza rozłąka będzie na wagę złota…
Przyjął to bez uśmiechu.
— Wspomniał mi Norin… — zawiesił głos i zaciął wargi. Jego spojrzenie powędrowało poza ekran. No tak. Im w każdym razie jeszcze się nie znudziłem.
— Przyjdę wieczorem obiecałem po chwili. Odetchnął, odczekał kilka sekund, po czym skinął głową.
— Wpadnij przedtem do rodziców Finy. Prosili, żeby ci powiedzieć…
— Dobrze — głos uwiązł mi w krtani. Zakrztusiłem się i chwilę kaszlałem. Kaszlałem dłużej, niż było trzeba, aż ojciec uśmiechnął się przepraszająco, a następnie ponownie zagryzł wargi i przerwał połączenie.
Miałem czas. Dużo czasu. Kluczyłem dawno nie oglądanymi zielonymi zaułkami, wspinałem się na estakady, którymi nikt nigdy nie chodził, mijałem pawilony parkowe, ale miasto dla mnie nie istniało. Nie potrafiłbym wymienić jednego domu, przejścia czy stoiska, które wyglądało inaczej niż trzy lata temu, kiedy stąd wyjeżdżałem. Postałem dłuższą chwilę nad zejściem do przystani, gdzie znałem każdą deskę i każdy centymetr kwadratowy dna. Jakaś załoga wychodziła w morze. Nie widziałem ich twarzy, ktoś machał do mnie z pokładu, nie zwróciłem na to uwagi