Wschodnia dzielnica. Trudno zgadnąć, czemu właściwie zawdzięcza swoją opinię wizytówki miasta. Była taka jak wszystkie, co najwyżej odrobinę bardziej zielona dzięki temu, że człowieka rzeźbiącego współczesne, nie znoszące płaszczyzn osiedla, tu uprzedziła natura. Dachy tkwiły barwnymi pomostami w stromych zboczach, domy piętrzyły się jeden nad drugim, białe lub pastelowe, zwieńczone fantazyjnymi bryłami anten i niewidoczne dla siebie, jakby każdy stał pośrodku parku. Pachniały pąki. Wśród wspinających się między dachami uliczek, ocienionych oleandrami i powojem, nie brakło niedostępnych nawet dla porterów.
Dom Finy leżał wysoko. Nie pamiętałem, że aż tak wysoko. Pieszo byłem tu jeden jedyny raz, wiele lat temu. Kiedy? Przystanąłem i pomyślałem chwilę.
Nie, nie ma tamtych lat. Ta uliczka, śnieżnobiała ściana w perspektywie zielonego szpaleru, kaktusy nad basenem, wszystko to straciło dla mnie egzotykę i wdzięk uroczyska. Teraz dom jest martwy, roztaczający się z niego widok mrozi pustką.
Na środkowym tarasie przesunęła się barwna plama. Ktoś, kto stał oparty o balustradę, zniknął we wnętrzu domu. Usłyszałem głosy.
Zamarłem. Przeraziłem się, że wszystko, co mnie otacza, jest złudzeniem. Że pozbawiony statku, skafandra, najbłahszego punktu oparcia, zawisłem w próżni. Że w mijającym właśnie ułamku sekundy ucieka ostatnia szansa pochwycenia śladu, który mógł wskazać mi drogę do swoich.
Kolana ugięły się pode mną. Wargi miałem suche i pokryte jakby warstwą soli. Zapiekły boleśnie, kiedy dotknąłem ich językiem. Cichy śmiech, jaki dobiegł od domu, zagłuszył tętent w skroniach. Nie wiedziałem jeszcze nic. Nic nie rozumiałem. Od czubka głowy moje ciało ścinało się w lód.
Zaszeleściły gałęzie. Tym razem plama była szara. Tak powinno być. Sena, matka Finy, zawsze nosiła szare sukienki. Miała figurę dwudziestoletniej dziewczyny. Jej mąż powtarzał przy każdej okazji, że ma dwie córki. Teraz stał obok jednej z nich i milczał. Wargi Seny poruszyły się. Uśmiechnęli się oboje. Wiedziałem, że dzieje się coś, co wymaga ode mnie skupienia. Czego się spodziewają?
Śmiech zabrzmiał znowu. Bliżej. Bardzo blisko. Wyraz ich twarzy uległ przeobrażeniu. Teraz była w nich tylko ciekawość. Radosna, pogodna i niecierpliwa zarazem.
Poczułem ciepło. Stała tuż przede mną i końcami palców dotykała mojej piersi. Jej oddech parzył mi wargi. Przestałem oddychać i nagle żołądek podjechał mi do gardła. Brzydziłem się tej ciepłej dłoni, myśl, że muszę jej dotknąć, odepchnąć, była nie do zniesienia. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, wydałem jakiś dziwny, nieludzki skrzek i w tym samym ułamku sekundy oprzytomniałem. Twarze przede mną, szpaler, dom, płyty chodnika, gałązki krzewów, wszystko to zyskało naraz nienaturalnie ostre kontury. Zrozumiałem. Wiedziałem także, że tego, na co teraz patrzę, z barwami i rysunkiem cieni, z najmniejszym kamykiem na ścieżce, nie zapomnę do końca życia.
Szarpnąłem się do tyłu. Odzyskałem władzę w nogach. Jej ręka, powiększona do groteskowych rozmiarów, zawisła przede mną w powietrzu.
— Nie pocałujesz mnie?
Jej głos. Zawsze cichy, z metalicznym pobrzękiem instrumentu z obluzowaną struną. Lubiłem ten głos. Lubię go nadal. Ale tylko u niej. U tamtej.
— Poczekam — powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie. Nie pomyślałem tego. Powiedziałem. Mój głos zabrzmiał mocno i czysto, jak cudzy.
— Poczekasz?…
W jej tonie pozostał jeszcze odcień przekory, jakby to, co na nią spadło, wymagało więcej czasu. Ale już zrozumiała. Jej oczy zgasły, uciekły w dół, przemknęło mi przez myśl, że to przynajmniej mam już za sobą.
— Aż dorośniesz! — wysyczałem.
Odwróciłem się gwałtownie i wybiegłem za bramę. Potknąłem się, poleciałem kilkanaście metrów do przodu, padając na kolana. Zerwałem się i popędziłem przed siebie. Nie wiem, w jaki sposób znalazłem się z powrotem na przystani. Upadłem na jasne, jakby świeżo wyszorowane deski i znieruchomiałem.
Leżałem długo. W pewnej chwili przypomniałem sobie uśmiechniętego pięknisia z holowizyjnego filmu. Zaśmiałem się. Wydałem dźwięk, jakby ktoś z kupy żelastwa wyciągał blachę tkwiącą na samym spodzie. Umilkłem. W czym byłem lepszy od tamtego? Odegrałem scenę jakby wyjętą z barwnej reklamówki, tyle że nakręconej na zlecenie konkurencji. Chociaż nie. Istniała różnica. Może drobna, ale przywiązywałem do niej pewne znaczenie. Piękniś był fikcją, opowieścią. Ja nie. Tamten grał swoją rolę, jak najlepiej umiał, ja niczego nie grałem, chociaż może powinienem. W przeciwieństwie do tamtego robiłem tylko to, co musiałem.
Pomyślałem o Finie. Nie było jej. Scena sprzed kilku minut zagłuszyła nawet wspomnienie. Nie czułem nic. Zabrali mi nawet to. Me tylko mnie. Jej także. Nawet Finę.
Podniosłem się i zacząłem iść. Stężała we mnie wściekłość zimna jak beton. Zaciskałem pięści i przyśpieszałem. Biegłem już niemal, kiedy wyrosły przede mną mury głównego pawilonu Centrali.
— Przecież nie byłeś odcięty od świata! — głos Norina stał się niemal piskliwy. Uniósł ramiona i został tak, jak posąg starożytnego mówcy. — Człowieku — zawołał — wiedziałeś wszystko albo prawie wszystko, zanim tam poleciałeś! Zapowiedzieliśmy Putta, o czym mówiliście, u licha, kiedy cię zmieniał dwa lata wcześniej?! A Cullen? To ja się myliłem, nie on. Chociaż on także nic nie rozumiał. A może nie chciał zrozumieć? Trudno mu się dziwić. A tu? Tu, w tym budynku? Nic ci to nie powiedziało? Także nic?! Ojciec? Ludzie, z którymi półtora miesiąca przesiedziałeś na Pacyfiku?
— Nie rozmawiałem — burknąłem. — Pracowałem.
Z pasją umieścił dłonie w kieszeniach fartucha i pochylił się w moją stronę.
— A ja myślałem — parsknął — że łowiłeś rybki! Pracował, proszę. Nie miał czasu powiedzieć „Dzień dobry”. Nie przeczytał. jednej strony. Nie obejrzał żadnego programu. Wraca i odchodzi od zmysłów, kiedy okazuje się, że to, co ludzie robią od kilku lat, dotyczy także jego!
— Skończył pan? — spytałem cicho.
Spojrzał na mnie ostro, poruszył wargami, ale nic już nie powiedział.
— Nie tak dawno — wykrztusiłem, z trudem wyłuskując słowa — któryś z was chciał mi oszczędzić niespodzianki. Nie zapomniałem. Nie udało się. Nie ma w tym pańskiej winy. Powinienem podziękować… za dobre chęci…
Na twarz wystąpiły mi kropelki potu. Chciałem się ich pozbyć, ale nie mogłem ruszyć ręką. Było mi już wszystko jedno. Norin? No cóż, robił, co mógł. A co mógł w tej sytuacji?… Co mogłem ja sam?
Kiedy się zastanowić, musiałem wiedzieć, po co tam idę. I wiedziałem, wiedziałem cały czas, udawałem tylko, że sprawa z Fina jest i pozostanie we mnie i nikogo nie powinno obchodzić, co z nią zrobię. Miałem mu teraz tłumaczyć, że odkąd Cullen powiedział mi o wypadku nigdy, przez ułamek sekundy, nie dopuściłem do siebie myśli, że to nie koniec? A przecież tak właśnie było. Nawet ta koszmarna reklamówka, jakby nakręcona specjalnie dla mnie, nic mi nie powiedziała.
— Nie mówiąc o tym — odezwał się nagle Norin, jakby sobie przypomniał coś, co go zabolało — że zachowałeś się jak… — urwał. Chwilę szukał słów, mierząc mnie wzrokiem. — Pomyślałeś o jej rodzicach?! — wykrzyczał wreszcie.