Выбрать главу

– Nie powiem – odparł z wahaniem.

Strażak kiwnął głową.

– Są rzeczy, które najlepiej zachowywać dla siebie. – Objął Francisa ramieniem i poprowadził do drzwi. – Chodź, oprowadzę cię po naszym nowym domu.

– A ty słyszysz głosy, Peter? – spytał Francis. Strażak pokręcił głową.

– Nie.

– Nie?

– Nie. Ale może by było dobrze, gdybym słyszał – wyznał. Uśmiechał się samymi kącikami ust w sposób, który Francis miał już niedługo dobrze poznać; uśmiech ten mówił wiele o samym Strażaku. Ten człowiek dostrzegał zarówno smutek, jak i wesołość w rzeczach, na które inni nie zwracali uwagi.

– Jesteś wariatem? – zapytał Francis. Strażak zaśmiał się cicho.

– A ty jesteś, Mewa? Francis wziął głęboki oddech.

– Może – odparł. – Nie wiem. Strażak pokręcił głową.

* W oryginale przezwiska tych osób brzmią podobnie do ich nazwisk, czego jednak nie sposób przełożyć na język polski. Czytelnikom znającym angielski zdradzę jednak, że panny Wright i Winchell przezwane zostały pannami Wrong i Watchful, siostra Mitchell to siostra Bitch-All, pannę Lewis nazywano panną Luscious, a doktor Gulptilil został doktorem Gulp-a-pillem. Pracownika społecznego Evansa zaś pacjenci nazywali panem Evil (przyp. tłum.).

– Nie wydaje mi się. Nie wydawało mi się też, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem. Nie jesteś przynajmniej poważnie szurnięty. Może trochę, ale co w tym złego?

Francis kiwnął głową. Słowa Strażaka dodały mu otuchy.

– Ale co z tobą? – ciągnął.

Strażak zawahał się.

– Jestem czymś o wiele gorszym – powiedział po chwili. – Dlatego tu trafiłem. Mają stwierdzić, co ze mną nie tak.

– Co może być gorszego od bycia wariatem? – spytał Francis.

Strażak odkaszlnął.

– Chyba nic się nie stanie, i tak byś się dowiedział, wcześniej czy później. Zabijam ludzi.

I z tymi słowami wyprowadził Francisa na szpitalny korytarz.

Rozdział 4

I to chyba by było na tyle. Duży Czarny powiedział, żebym się nie zaprzyjaźniał, żebym uważał, pilnował własnego nosa i przestrzegał zasad, a ja z całych sił starałem się dostosować do jego rad, za wyjątkiem tej pierwszej; kiedy o tym myślę, zastanawiam się, czy w tym punkcie też nie miał przypadkiem racji. Ale szaleństwo to także najgorszy rodzaj samotności, a ja byłem szalony i samotny, kiedy więc Strażak mnie przygarnął, z radością przyjąłem jego przyjaźń; zagłębiliśmy się w świat Szpitala Western State i nie pytałem Petera, co miał na myśli, kiedy powiedział to, co powiedział, chociaż domyślałem się, że niedługo się tego dowiem. W szpitalu bowiem wszyscy mieli jakieś tajemnice, ale mało komu udawało się zachować je dla siebie.

Moja młodsza siostra zapytała mnie raz, długo po tym, jak już zostałem wypuszczony, co było w szpitalu najgorsze. Po zastanowieniu odpowiedziałem: rutyna. Szpital istniał jako układ drobnych, niepowiązanych ze sobą chwil, które razem wzięte nie składały się zupełnie na nic. Stworzono je tylko i wyłącznie po to, by połączyć poniedziałek z wtorkiem, wtorek ze środą i tak dalej, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. Wszyscy moi współtowarzysze niedoli zostali wysiani do szpitala przez rzekomo pragnących ich dobra krewnych albo bezduszny i nieskuteczny system opieki społecznej, po pobieżnej rozprawie sądowej, w której często nawet nie uczestniczyliśmy, na okres trzydziestu lub sześćdziesięciu dni. Szybko jednak przekonaliśmy się, że terminy te były takimi samymi złudzeniami jak głosy w naszych głowach, bo szpital mógł przedłużać wyrok sądu tak długo, jak długo uważano cię za zagrożenie dla innych, a w naszym przypadku uważano tak zawsze. Tak więc trzydziestodniowy okres leczenia łatwo mógł się zamienić w dwudziestoletni pobyt w szpitalu. Równia pochyła, od psychozy do starczej demencji. Niedługo po przybyciu do szpitala dowiadywaliśmy się, że jesteśmy jak przestarzała amunicja, magazynowana tak, żeby nikomu nie rzucała się w oczy, rdzewiejąca z każdą upływającą chwilą i coraz bardziej grożąca wybuchem. Pierwszą rzeczą, jaka docierała do człowieka zamkniętego w Szpitalu Western State, było największe z rządzących tam kłamstw – nikt tak naprawdę nie pomagał ci w powrocie do zdrowia, do domu. Dużo mówiono i dużo robiono, rzekomo by pomóc ci się przystosować, ale wszystko to była fikcja na pokaz, jak urządzane od czasu do czasu komisje zwolnień. Szpital był niczym smoła na drodze. Trzymał cię w miejscu. Pewien sławny poeta napisał kiedyś – całkiem ładnie i naiwnie - że dom to miejsce, w którym zawsze jesteś miłe widziany. Może dla poetów, ale nie dla szaleńców. Szpital istniał po to, by trzymać cię z dala od świata normalnych. Byliśmy wszyscy spętani lekami, które przytępiały nam zmysły, wyciszały głosy, ale nigdy nie pomagały poradzić sobie z halucynacjami, także w korytarzach niosły się echem rozedrgane zwidy i omamy. Najgorszym złem było jednak to, jak szybko się z nimi pogodziliśmy. Po kilku dniach w szpitalu nie przeszkadzało mi już, kiedy mały Napoleon stawał przy moim łóżku i zaczynał z ożywieniem opowiadać o ruchach wojsk pod Waterloo, i o tym, że gdyby tylko brytyjskie czworoboki pękły pod natarciem jego kawalerii albo gdyby Bluchera coś zatrzymało po drodze, albo gdyby stara gwardia nie ugięła się pod gradem szrapneli i karabinowych kul, cała Europa zmieniłaby się na zawsze. Nigdy nie miałem całkowitej pewności, czy Napoleon naprawdę uważał się za francuskiego cesarza, choć chwilami tak właśnie się zachowywał, czy po prostu wszystko to wynikało z jego obsesji, bo był małym człowieczkiem zamkniętym w wariatkowie, z nami wszystkimi, i bardziej niż czegokolwiek innego chciał w swoim życiu czegoś dokonać.

Wszyscy chcieliśmy; to była nasza największa nadzieja i marzenie – pragnęliśmy być kimś. Dręczyła nas jednak nieuchwytność tego celu, dlatego wybraliśmy zamiast niego złudzenia. Na moim piętrze mieliśmy sześciu Jezusów czy przynajmniej ludzi, którzy twierdzili, że są w stanie bezpośrednio się z Nim komunikować; jednego Mahometa, który trzy razy dziennie padał na kolana i modlił się do Mekki, chociaż często zwrócony w złym kierunku; kilku Jerzych Waszyngtonów i innych prezydentów, od Lincolna i Jeffersona po Johnsona i Cwanego Dicka, a do tego całkiem sporo takich, jak w rzeczywistości nieszkodliwy, lecz czasem przerażający Chudy, którzy bezustannie wypatrywali szatana i jego sług. Mieliśmy ludzi z obsesją na punkcie zarazków, bojących się niewidzialnych i wszechobecnych bakterii, takich, co wierzyli, że podczas burzy każda błyskawica wymierzona jest właśnie w nich, więc chowali się po kątach. Mieliśmy pacjentów, którzy nic nie mówili, całe dnie spędzali w całkowitym milczeniu, i takich, którzy bluzgali na prawo i lewo. Jedni myli ręce dwadzieścia i trzydzieści razy dziennie, inni w ogóle się nie kąpali. Byliśmy armią natręctw i obsesji, zwidów i rozpaczy. Jeden z mężczyzn, którego polubiłem, nosił pseudonim Gazeciarz. Chodził po korytarzach niczym współczesny herold, wykrzykując tytuły gazet jak encyklopedia bieżących wydarzeń. Na swój własny, szalony sposób pomagał nam zachować kontakt ze światem zewnętrznym i przypominał, że za murami szpitala też coś się dzieje. Była u nas nawet pewna słynąca ze znacznej tuszy kobieta, która potrafiła całymi godzinami grać w ping-ponga w świetlicy, przez większość czasu jednak rozmyślała nad sprawami związanymi z byciem bezpośrednim wcieleniem Kleopatry. Czasami zaś uważała się tylko za grającą w filmie Elizabeth Taylor. Tak czy inaczej Kleo potrafiła zacytować każde słowo z filmu, nawet kwestie Richarda Burtona, i całą sztukę Szekspira, jednocześnie rozgramiając w ping-ponga tego, kto ośmielił się z nią zmierzyć.