– Nie chcę tu zostawać – wypalił szybko Francis. Poczuł nagły przypływ paniki, połączonej z rozpaczą, wzbierającą jak przypływ. – Chcę wrócić do domu. Naprawdę. Pewnie tam na mnie czekają, niedługo kolacja, a rodzice i siostry lubią, kiedy wieczorem jemy wszyscy razem. Taka jest zasada, rozumie pan. O szóstej siada się do stołu, z umytymi rękami i twarzą. Jeśli się bawiło na dworze, trzeba się przebrać w czyste ubranie. Każdy siedzi gotowy do modlitwy. Błogosławimy jedzenie. Zawsze. Czasami to moje zadanie. Musimy podziękować Bogu za jego dary. Dzisiaj chyba moja kolej, tak, na pewno, więc muszę tam być i nie mogę się spóźnić.
Czuł szczypiące w oczach łzy i słyszał, że niektóre słowa dławi łkanie. To wszystko działo się nie z nim, ale z jego lustrzanym odbiciem, nieco innym i odległym od prawdziwego „ja”. Walczył z całych sił, żeby te różne części zeszły się i złączyły w jedno, ale nie było to proste.
– Może – powiedział łagodnie doktor Gulptilil. – Masz do mnie jakieś pytania?
– Dlaczego nie mogę wrócić do domu? – wykrztusił Francis przez łzy.
– Bo inni się o ciebie boją, Francis, i boją się ciebie.
– Gdzie ja jestem?
– W miejscu, gdzie znajdziesz pomoc – wyjaśnił doktor.
Kłamca! Kłamca! Kłamca!
Doktor Gulptilil spojrzał na dwóch sanitariuszy.
– Panie Moses, proszę razem z bratem zabrać pana Petrela do budynku Amherst. Wypisałem tu kilka leków i dodatkowe instrukcje dla tamtejszych pielęgniarek. Powinien być co najmniej trzydzieści sześć, może więcej, godzin na obserwacji, zanim zostanie przeniesiony na oddział otwarty.
Podał kartę mniejszemu z dwóch mężczyzn, który w odpowiedzi pokiwał głową.
– Jak pan każe, doktorze – powiedział pielęgniarz.
– Nie ma sprawy – dodał jego wielki partner, stając za wózkiem. Złapał za rękojeści i szybko obrócił pacjenta do wyjścia.
Francisowi zakręciło się w głowie. Chłopak zakrztusił się łkaniem, przepełniającym jego pierś.
– Niech się pan nic a nic nie boi, panie Petrel. Już niedługo wszystko będzie dobrze. Zaopiekujemy się panem – szepnął wielki mężczyzna.
Francis mu nie uwierzył.
Został przewieziony z powrotem przez gabinet do poczekalni, ze łzami spływającymi po policzkach i rękami drżącymi w kajdankach. Wykręcił się na wózku, próbując zwrócić na siebie uwagę małego albo dużego pielęgniarza; głos łamał mu się od strachu i wszechogarniającego smutku.
– Proszę – wykrztusił żałośnie. – Chcę do domu. Czekają na mnie. Błagam, zawieźcie mnie do domu.
Mniejszy pielęgniarz miał zaciętą, kamienną twarz, jakby nie słyszał prośby Francisa. Położył mu rękę na ramieniu.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Będzie dobrze. Cicho, już cicho… – przemawiał jak do małego dziecka.
Ciałem Francisa wstrząsało łkanie pochodzące z głębi duszy. Sztywna sekretarka popatrzyła na pacjenta zza biurka ze zniecierpliwionym i surowym wyrazem twarzy.
– Cicho! – rozkazała.
Francis przełknął kolejny szloch, zakrztusił się, zakasłał.
Rozejrzał się po sali i zobaczył dwóch ludzi z policji stanowej, ubranych w szare bluzy, granatowe spodnie i wysokie do kolan, wypolerowane buty. Obaj byli postawni, wysocy, wyprężeni niemal na baczność, z krótko obciętymi włosami. Kapelusze z zawiniętymi rondami sztywno trzymali przy bokach. Obaj mieli lśniące jak lustra, brązowe skórzane pasy, biegnące ukośnie przez pierś, i wysoko przypięte rewolwery w kaburach. Ale uwagę Francisa zwrócił mężczyzna stojący pomiędzy nimi.
Był niższy od policjantów, ale solidnie zbudowany. Na oko około trzydziestki. Stał swobodnie, z rękami skutymi przed sobą, ale mową ciała umniejszał znaczenie więzów, sprawiając, że wyglądały bardziej na drobną niedogodność. Był ubrany w luźny, granatowy kombinezon z napisem Mci-boston wyszytym nad lewą kieszenią na piersiach. Na nogach miał stare, zużyte adidasy bez sznurówek. Spod przepoconej czapki baseballowej Boston Red Sox wystawały mu dość długie, ciemne włosy. Dwudniowy zarost okalał policzki i brodę. Ale Francisa najbardziej uderzyły oczy mężczyzny – biegały na wszystkie strony, czujne i uważne, jakby starały się dostrzec jak najwięcej szczegółów naraz. Wyrażały jakieś głębokie uczucia, co Francis zauważył od razu mimo własnej udręki. Nie potrafił tego nazwać; wyglądało, jakby mężczyzna zobaczył coś ogromnie, niewypowiedzianie smutnego, co czaiło się na samym skraju jego pola widzenia, więc cokolwiek widział albo słyszał, zabarwione było tym ukrytym cierpieniem. Oczy spoczęły na Francisie i mężczyzna zdobył się na słaby, współczujący uśmiech, który – zdawało się – przemawia bezpośrednio do chłopaka.
– Wszystko gra, kolego? – spytał. Każde słowo wymawiał z lekkim bostońsko-irlandzkim akcentem. – Jest aż tak źle?
Francis pokręcił głową.
– Chcę iść do domu, ale mówią, że muszę tu zostać - odparł. A potem, żałośnie i spontanicznie, poprosił: – Możesz mi pomóc?
Mężczyzna nachylił się lekko w jego stronę.
– Podejrzewam, że jest tu więcej takich, którzy chcieliby iść do domu, a nie mogą. Jak ja sam.
Francis popatrzył na niego. Nie wiedział dlaczego, ale spokojny ton głosu mężczyzny mu pomógł.
– Możesz mi pomóc? – powtórzył, krztusił się. Towarzysz niedoli uśmiechnął się smutno.
– Nie wiem, co mogę zrobić – powiedział. – Ale zrobię, co będę mógł.
– Obiecujesz? – spytał niespodziewanie Francis.
– Dobrze – odparł mężczyzna. – Obiecuję.
Francis odchylił się do tyłu na wózku, zamykając na chwilę oczy.
– Dziękuję – szepnął.
Sekretarka przerwała ich rozmowę.
– Panie Moses – zwróciła się ostro do mniejszego z dwóch pielęgniarzy. – Ten pan… – wskazała mężczyznę w kombinezonie – to pan… – Zawahała się lekko, jakby umyślnie nie chciała używać nazwiska mężczyzny -… to pan, o którym wcześniej rozmawialiśmy. Policjanci odeskortują go do doktora, ale proszę wrócić jak najszybciej, żeby zaprowadzić pacjenta do jego nowego miejsca zakwaterowania… – ostatnie słowa wymówiła z nutką sarkazmu w głosie -… kiedy tylko umieścicie pana Petrela w Amherst. Czekają tam na niego.
– Dobrze, proszę pani – powiedział większy z braci, jakby to była jego kolej odpowiedzieć, chociaż uwagi kobiety były skierowane do mniejszego. – Się robi, co pani każe.
Mężczyzna w kombinezonie znów spojrzał na Francisa.
– Jak się nazywasz? – spytał.
– Francis Petrel.
Nieznajomy uśmiechnął się.
– Ładne nazwisko. Petrel to mały morski ptak, popularny na Cape Cod. Latają tuż nad wodą, w letnie popołudnia nurkują w falach. Piękne zwierzęta. Białe skrzydła, które w jednej chwili szybko biją, a w drugiej szybują i wznoszą się bez wysiłku. Muszą mieć bystry wzrok, żeby wypatrzyć dobijaka albo menhadena. Ptak poetów. Umiesz tak latać, panie Petrel? Francis pokręcił głową.
– Aha – powiedział mężczyzna w kombinezonie. – W takim razie może powinieneś się nauczyć. Zwłaszcza jeśli za długo będziesz zamknięty w tym rozkosznym przybytku.
– Cicho! – przerwał jeden z policjantów szorstkim tonem. Aresztowany uśmiechnął się i spojrzał na policjanta.
– Bo co?
Funkcjonariusz nie odpowiedział, chociaż poczerwieniał. Mężczyzna odwrócił się z powrotem do Francisa, ignorując polecenie.
– Francis Petrel. Francis Mewa. To mi się bardziej podoba. Nie przejmuj się za bardzo, Francisie Mewo, niedługo znów się spotkamy. Obiecuję.
Francis wyczuł w słowach nieznajomego otuchę. Po raz pierwszy od tego strasznego poranka, który rozpoczął się krzykami i oskarżeniami, poczuł się, jakby nie był zupełnie sam. Jakby nieustanny zgiełk i jazgot, przez cały dzień wypełniający mu uszy, teraz przycichł. Usłyszał, że gdzieś w tle jego głosy mruczą coś z aprobatą, co jeszcze bardziej go uspokoiło. Ale nie zdążył się nad tym zastanowić, bo niespodziewanie wywieziono go z poczekalni na korytarz, a za nim rozległo się echo zatrzaskiwanych drzwi. Zadrżał w chłodnym przeciągu; przypomniał sobie, że od tej chwili zmieniło się wszystko, co wiedział o życiu, a wszystko, czego miał się dopiero dowiedzieć, było niejasne i ukryte. Przygryzł dolną wargę, żeby powstrzymać powracające łzy; przełknął je z trudem, żeby nie wydać żadnego dźwięku, i pozwolił się wywieźć z recepcji w głąb korytarzy Szpitala Western State.