Выбрать главу

Wydra miał wrażenie, jakby ktoś przywrócił go do zwykłego życia po nieskończonym złowrogim okresie półświadomości. Dotknięcie czarnoksiężnika nie niosło grozy zaklęcia, lecz dar energii i nadziei. Nakazywał sobie w duchu nie ufać temu człowiekowi. Pragnął mu jednak zaufać, uczyć się od niego. Gelluk był potężny, dziwny, władczy, a jednak go uwolnił. Pierwszy raz od kilku tygodni Wydra mógł poruszać się z niespętanymi rękami, nieskrępowany zaklęciem.

— Tędy, tędy — mamrotał Gelluk. — Nic ci się nie stanie.

Podeszli do drzwi wieży pieców, wąskiego otworu w murze grubym na trzy stopy. Czarnoksiężnik ujął ramię Wydry, chłopak bowiem się zawahał.

Bat mówił mu, że pary metalu unoszące się z rozgrzanej rudy wywołują chorobę i śmierć ludzi pracujących w wieży. Wydra nigdy do niej nie wchodził. Nie widział też, by robił to Bat. Raz zbliżył się do niej dostatecznie, by wiedzieć, że otaczają ją więzienne zaklęcia, które oszołomią, schwytają i zranią każdego niewolnika próbującego ucieczki. Teraz czuł, jak owe zaklęcia ustępują niczym włókna pajęczyny, pasma ciemnej mgły przed magiem, który je stworzył.

— Nie bój się, oddychaj. — Gelluk roześmiał się i Wydra z trudem się zmusił, by nie wstrzymywać oddechu, gdy obaj weszli do wieży.

Środek wielkiej, sklepionej komnaty zajmowało ogromne palenisko. Na tle płomieni czarne, krzątające się pospiesznie, chude jak patyki sylwetki wrzucały rudę na płonące kłody. Ryczący ogień podsycały wielkie miechy. Inni niewolnicy przynosili wciąż świeże drewno i poruszali miechami. Kolejne pomieszczenia wznosiły się spiralą ku wierzchołkowi wieży, poprzez dym i opary. W owych komnatach, jak mówił mu Bat, chwytano pary rtęci i skraplano je, następnie znów ogrzewano i skraplano, aż w końcu, w najwyższej, do kamiennej misy spływał czysty metal — teraz, ponieważ mieli już tylko ubogą rudę, była go zaledwie kropla czy dwie dziennie.

— Nie bój się — powtórzył Gelluk. Jego silny, melodyjny głos zagłuszał poświstujące sapanie wielkich miechów i ryk płomieni. — Chodź, zobacz, jak unosi się w powietrzu, jak się oczyszcza. Oczyszcza też swych poddanych. — Pociągnął Wydrę na skraj paleniska. Jego oczy połyskiwały w oślepiającym blasku ognia. — Złe duchy pracujące dla Króla stają się czyste — rzekł, zbliżając usta do ucha chłopaka. — Gdy tu harują, skazy i nieczystości wypływają z nich, brudy i choroby wyciekają z ich ran. A gdy się wypalą i ulegną oczyszczeniu, mogą polecieć w górę, w górę, aż na dwór Króla. Chodź ze mną, chodź, na szczyt wieży, gdzie ciemna noc wypluwa z siebie księżyc.

Wydra w ślad za nim wdrapał się na kręte schody, z początku szerokie, potem coraz węższe. Mijali komory parowania z rozpalonymi do czerwoności piecami, których kominy wiodły do pokojów oczyszczania. Tam nadzy niewolnicy zeskrobywali ze ścianek sadzę ze spalonej rudy i ponownie wrzucali ją do pieców. W końcu mag i Wydra dotarli na sam szczyt. Gelluk odwrócił się do niewolnika przycupniętego przy krawędzi szybu.

— Pokaż mi Króla!

Niewolnik, niski i chudy, łysy, z dłońmi i ramionami pokrytymi ropiejącymi wrzodami, zdjął pokrywę z kamiennego zbiornika obok szybu. Gelluk niecierpliwie jak dziecko zajrzał do środka.

— Taki maleńki — mruknął. — Taki młody. Mały książę, królewiątko, pan Turres. Nasienie świata! Klejnot duszy!

Sięgnął za pazuchę i wyjął sakwę z pięknej skóry haftowanej srebrną nicią. Delikatną rogową łyżeczką przywiązaną do sakwy wydobył z misy kilka kropel rtęci i umieścił je w środku. Potem zaciągnął rzemyk.

Niewolnik czekał bez ruchu. Wszyscy ludzie pracujący w upale i oparach wieży pieców byli nadzy bądź odziani jedynie w przepaski biodrowe i mokasyny. Wydra raz jeszcze zerknął na niewolnika. Sądząc po wzroście, uznał go za dziecko, potem jednak ujrzał małe piersi. To była kobieta, całkiem łysa. Na wychudzonych kończynach dostrzegł obrzmiałe, opuchnięte stawy. Raz jeden spojrzała na Wydrę, poruszając wyłącznie oczami. Splunęła w ogień, wytarła dłonią poranione usta i znów zastygła w bezruchu.

— Doskonale, moja mała, doskonale — powiedział Gelluk. — Oddawaj swe nieczystości ogniowi, a przemienia się w żywe srebro, światło księżyca. Czyż to nie cudowne? — ciągnął dalej, prowadząc Wydrę z powrotem na dół. — Z najpospolitszego powstaje najszlachetniejsze. Wspaniała zasada sztuki. Z nieczystej Czerwonej Matki przychodzi na świat Wszechkról, ze śliny umierającej niewolnicy — srebrne nasienie władzy.

Wędrując kamiennymi cuchnącymi schodami ani na moment nie przestawał mówić, a Wydra próbował go zrozumieć, bo oto człowiek obdarzony mocą opowiadał mu o niej.

Gdy jednak znów znaleźli się na słonecznej łące, poczuł, że w głowie nadal wiruje mu ciemność. Po kilku krokach zgiął się wpół i zwymiotował.

Gelluk obserwował go z troską, uważnie. Kiedy wykrzywiony i zadyszany chłopak uniósł głowę, czarnoksiężnik spytał łagodnie:

— Boisz się Króla?

Wydra przytaknął.

— Jeśli zawładniesz jego mocą, nie skrzywdzi cię. Strach przed mocą, walka z mocą — to bardzo niebezpieczne. Należy ją kochać i dzielić się nią. Spójrz, co robię.

Gelluk uniósł sakwę, do której wlał kilka kropel rtęci. Nie spuszczając wzroku z chłopaka, rozwiązał rzemień, uniósł sakwę do ust i wypił zawartość. Otworzył uśmiechnięte usta, demonstrując Wydrze srebrne krople na języku, po czym przełknął.

— Teraz Król jest w moim ciele, szlachetny gość w mym domu. Nie odbierze mi sił, nie każe wymiotować, nie porani ciała, bo się go nie lękam, lecz zapraszam z własnej woli, a on wkracza w moje żyły i kości. Nie dzieje mi się nic złego. Moja krew jest srebrna. Widzę rzeczy nieznane innym. Znam tajemnicę Króla. Kiedy zaś Król mnie opuszcza, skrywa się w najgorszym z brudów, smrodzie. Lecz nawet w tej ohydzie czeka, bym przybył, wziął go i oczyścił, tak jak on oczyścił mnie, tak że raz po raz stajemy się coraz czyściejsi. — Czarnoksiężnik ujął Wydrę za rękę i wraz z nim ruszył naprzód. Uśmiechnął się porozumiewawczo. — Sram promieniami księżyca. Nie spotkasz nikogo innego, kto może to o sobie powiedzieć. I jeszcze więcej, znacznie więcej. Król mieszka też w moim nasieniu. Jest moim nasieniem. Ja jestem Turresem, a on mną… Oszołomiony chłopak jak przez mgłę uświadomił sobie, że idą w stronę wejścia do kopalni. Zeszli pod ziemię. Korytarze kopalni tworzyły mroczny labirynt, tak jak słowa maga. Wydra potykał się, ale szedł naprzód, próbując zrozumieć. Wspomniał niewolnicę w wieży, kobietę, która na niego spojrzała. Wspomniał jej oczy.

Gelluk posłał przodem mały czarodziejski płomyk. Pokonywali dawno porzucone poziomy. Zdawało się, że czarnoksiężnik zna każdy zakamarek kopalni. A może nie. Może w ogóle nie znał drogi i wędrował na oślep. Cały czas mówił. Czasem odwracał się do Wydry, by wskazać drogę bądź go ostrzec, po czym podejmował swą opowieść.

Dotarli do miejsca, w którym kobiety wydłużały stary tunel. Tam mag zamienił kilka słów z Batem w blasku świec, wśród poskręcanych cieni. Dotknął ziemi u wylotu tunelu, ujął w dłonie bryły błota, ścisnął w palcach, roztarł, polizał, wziął do ust i badał smak. Zamilkł. A Wydra obserwował go bacznie, wciąż próbując zrozumieć.

Bat wrócił z nimi do baraków. Nadzorca, jak zawsze, zamknął Wydrę w celi, zostawiając bochenek chleba, cebulę i dzban wody. Wydra przykucnął, przygnieciony zaklęciem. Łapczywie wypił wodę. Cebula była dobra, ostra. Zjadł wszystko.