Wyniki badań naukowych pod tym względem są tak przekonywające, że nawet bibliści katoliccy nie mogli ich negować. Usiłują oni teraz swoją tezę o nadprzyrodzonym, na skutek ingerencji bożej, pochodzeniu chrystianizmu, pogodzie z niezaprzeczalnymi faktami ewolucjonizmu religijnego. Ks. E. Dąbrowski w książce Nowy Testament na tle epoki pisze: „Od czasów Taine’a przywykliśmy do rozpatrywania nie tylko dzieł literackich, ale i wielkich przemian ideowych na szerokim tle kulturalno-obyczajowym epoki, w której się zjawiają. Prawo ciągłości historycznej ma tutaj swe zastosowanie. I to bynajmniej nie w sensie jakiegoś źle pojętego ewolucjonizmu, nie uznającego żadnej bezpośredniej ingerencji Bożej w rozwój wydarzeń, ale raczej w sensie ciągłości tam, gdzie ona istotnie miała miejsce, i zwrócenia uwagi na transcendentalność, gdzie w naturalnym rozwoju idei brak jest racji dostatecznej, która mogłaby usprawiedliwić przełom nie przewidziany żadnym programem i zaskakujący historyków swą oryginalnością. Tak, »oryginalność« i »transcendentalność«, to właśnie słowa na określenie rezultatu tych żmudnych poszukiwań prowadzących nas przez geografię, historię i kulturę epoki, w której zjawia się chrześcijaństwo z wielu swymi twierdzeniami, nie dającymi się zamknąć w ramach, żadnego systemu i nie nawiązującymi do żadnego rozwojowego łańcucha”.
Ks. E. Dąbrowski, jak z tych zdań wynika, nie zaprzecza, że historią ludzkości kierują procesy ewolucyjne, czyni to jednak z zastrzeżeniem, gdyż jako katolicki teolog daje wyraz obowiązkowej wierze, iż w naturalny strumień nieustannego rozwoju ingeruje niekiedy Bóg, przerywając ten łańcuch przyczynowy i nadając mu inny, niezrozumiały dla nas kierunek.
W jaki sposób poznajemy, że te czy owe wydarzenia „nie nawiązują do żadnego rozwojowego łańcucha? Ks. E. Dąbrowski sądzi, że rozpoznawcze cechy takich wydarzeń to oryginalność i transcendentalność. Takie właśnie cechy posiada według niego chrystianizm, który zjawił się w pewnym okresie historii jak „deus ex machina”, w zupełnym oderwaniu od tego, co działo się przedtem i potem.
Jednakże długie, żmudne badania naukowe, które w niniejszej książce z natury rzeczy przedstawiliśmy w dużym skrócie, wykazały dowodnie, że pogląd ten podany jako aksjomat jest złudzeniem. Nie można bowiem mówić o oryginalności chrześcijaństwa, skoro jego rodowód najwyraźniej związany jest z prądami religijnymi judaizmu i hellenizmu, a nawet z religiami Persji, Indii i Mezopotamii. Mamy tu typowy przypadek nieprzerwanej ewolucji, sztafetowego niejako przejmowania spadku ideowego poprzedników, jego rozbudowy i pogłębienia.
Wiadomo, jak ogromnie mało wiemy o życiu historycznego Jezusa. To, co przekazuje nam o nim Nowy Testament jest już rezultatem jego całkowitej mitologizacji, zacierającej prawie wszystko, co było w nim z rzeczywistego życia. W ten sposób stał się on jednym z archetypów powtarzających się w dziejach kultów religijnych, zatracając to, co właśnie ewangeliści pragnęli uwydatnić: jego jedyność i niepowtarzalność.
I należy chyba żałować, że Jezus jako postać historyczna na zawsze pozostanie wielką tajemnicą. Nie poznamy nigdy człowieka, który musiał być osobistością niezwykłą, sugestywną, obdarzoną wyjątkowym charyzmatem, skoro potrafił swoją nauką dokonać takiego zwrotu w dziejach rodzaju ludzkiego, skoro niezliczone pokolenia wiernych pozostawały i pozostają pod urokiem jego imienia.
Do strat zaliczyć chyba trzeba fakt, że przez deifikację zabrano Jezusa ludzkości, że pozbawiono go człowieczeństwa. Francuski pisarz i myśliciel marksistowski, autor głośnych książek filozoficznych, Roger Garaudy, wypowiedział w tym względzie tak słuszne i mądre myśli, że warto je tu przytoczyć: „To życie i ta śmierć stanowią... najwyższy wzór wolności i miłości. Ale trzymanie się litery Ewangelii odbiera życiu i śmierci Chrystusa to, co czyni z niego wzór dla ludzi, pozbawia go bowiem ludzkiego charakteru. Jego narodzenie nie jest już narodzeniem człowieka; nie jest już dla nas przykładem, ponieważ poczęcie przez Dziewicę odrywa go od jego roli człowieczej. I jego życie nie jest już życiem człowieka, skoro obdarza się go zdolnością cudotwórcy, jak w religiach pierwotnych. Nawet jego śmierć nam skradziono; ta wspaniała śmierć człowieka, który czuje się odpowiedzialny za losy wszystkich i który nadaje sens i wzniosłość swojemu życiu, składając je w ofierze całej ludzkości – nie jest już śmiercią, skoro każe mu się zmartwychwstać. W ten sposób odbiera się ludziom przykład jednego z najwspanialszych budzicieli wolności i miłości, wyrywa się go bowiem z prawdziwych dziejów ludzkości, by uczynić z niego nie człowieka, lecz mit podobny do innych mitów, istotę zrodzoną z Boga...”
Doktryna o nadprzyrodzonym pochodzeniu chrystianizmu, sięgająca swoim rodowodem samego zarania jego historii, w przekonaniu wielu współczesnych nie może się już ostać. Nie jest nam potrzebny cud w sensie wydarzenia łamiącego prawa natury, skoro te prawa same w sobie, są cudem i wielką tajemnicą, wobec której w głębokiej pokorze zapytujemy: co to wszystko znaczy?
Doktryna ta jest poza tym w odniesieniu do człowieka pesymistyczna, gdyż jej przesłanką jest brak wiary w twórczą moc rodzaju ludzkiego. Dziś jednak nie sposób zaprzeczyć, że chrystianizm powstał drogą naturalnego rozwoju wierzeń religijnych, nie zaś na skutek zewnętrznej, cudownej ingerencji. Motorem tego rozwoju był i jest samodzielny, heroiczny wysiłek niezliczonych pokoleń ludzkich dążących „per aspera ad astra”, ku coraz głębszej i szerszej samoświadomości w przyrodzie. Czyż ten niestrudzony, immanentny pęd człowieka ku nie znanej przyszłości nie jest większym cudem, niż naiwnie pojęty cud osobistej ingerencji boskiej? Czyż chrystianizm jako owoc skrzętnej pracy pokoleń nie jest bardziej podziwu godny, niż chrystianizm darowany? Nawet ludzie wierzący, gdyby odsunęli na bok cuda i zastanowili się nad zdumiewającą drogą historii, nie powinni mieć trudności, by uwierzyć, że chrystianizm powstał drogą naturalnego rozwoju, z tym tylko, że w tym rozwoju widzieliby działanie woli bożej.
Artykuł z 2008 roku na podobny temat:
KTÓRE SŁOWO JEST BOŻE
Przez ostatnie tysiąclecia Pismo Święte kopiowano i tłumaczono tak wiele razy, że błędy i przeinaczenia były przy tym po prostu nieuniknione. Dziś okazuje się, że niektóre znane fragmenty Biblii to dopiski, których autorami nie byli bynajmniej apostołowie