Выбрать главу

Podszywając się pod cudze nazwiska, pisarze ci byli święcie przekonani, że dla dobra głoszonych prawd wyrzekają się sławy osobistej i że opatrując te prawdy w legitymację większego autorytetu niż oni sami, dokonują aktu bezinteresow­ności, który ich całkiem usprawiedliwia. Zresztą czynili to w głębokim przeświad­czeniu, że wiernie wyrażają myśli wybranych przez siebie i uwielbianych mężów, za którymi się ukryli. Nie ma tu więc, ściśle biorąc, wyraźnego fałszerstwa.

Odbiorcy ze swej strony, ludzie czasami nawet bardzo wykształceni, jak to widzimy na przykładzie Euzebiusza, odznaczali się zadziwiającym brakiem krytycyzmu i łatwowiernością, tak że przypadki demaskowania takich w dobrej intencji popełnionych fałszerstw zdarzały się raczej rzadko. „Za prawdę ucho­dziło to, co było budujące – pisze Strauss w swojej słynnej monografii – za sędziwe, co w ich mniemaniu pomnażało oświatę, za apostolskie, co wydawało się godne Apostołów. Wierzyli, że wielcy mężowie ani sam Chrystus nie doznają uszczerbku, jeżeli włożą w ich usta lub podsuną pod ich pióro to, na co ich tylko stać było”. Strauss kończy te uwagi wnioskiem pobrzmiewającym nutą żalu: „Z  tych właśnie powodów posiadamy dużą liczbę dzieł, a między nimi mnóstwo nie byle jakiej miary, napisanych rzekomo przez sławnych mężów, które jednak w rzeczywistości były tworem nie znanych nam autorów”.

Przykłady z historii zilustrują nam poglądowo ową dziwną aberrację w dzie­jach umysłowości ludzkiej. Tak więc w ostatnim wieku przed naszą erą ukazało się aż sześćdziesiąt traktatów filozoficznych pod imieniem wielkiego filozofa Pitagorasa, w rzeczywistości jednak skomponowanych przez jego wyznawców ze szkoły neopitagorejczyków. Trzeba pamiętać, że szkoła ta stała się z czasem sektą mistycznego kultu religijnego, w której Pitagoras odgrywał rolę niemalże bóstwa. Mimo to, gdy mistyfikacja wyszła na jaw, nie spotkali się jej sprawcy z potępieniem, lecz przeciwnie – chwalono ich za to, że rezygnując z osobistej sławy, złożyli swoje dzieła w ofierze ubóstwianemu twórcy szkoły. Widziano więc w tym nie oszustwo, lecz chwalebny akt bezinteresownej ofiarności.

Inny przykład już z historii chrześcijaństwa. Pod koniec II wieku pewien duchowny z Azji napisał Dzieje Pawła i Tekli. Wszystko, co napisał tam o życiu tych dwóch osób, jest całkowicie wyssane z palca, a nawet sama postać św. Tekli, rzekomo osobistej uczennicy apostoła, nigdy nie istniała i jest tworem jego fantazji. Gdy mu to udowodniono, tłumaczył się, że całą historię wymyślił wyłącznie tylko z miłości do św. Pawła. Nie przeszkodziło to jednak ojcom Kościoła stawiać ową fikcyjną biografię prawie na równi z pismami kanoniczny­mi i propagować kult dla świętej dziewicy, której nie imały się płomienie ani zwierzęta i żmije. Tekla weszła w poczet najbardziej popularnych świętych męczenników Kościoła i dopiero w VI wieku dekret papieski potępił biografię sfingowaną przez kapłana azjatyckiego. Ale – o dziwo – gdy przewertujemy kalendarz i spojrzymy na dzień 23 września, odkryjemy, że Tekla nadal istnieje i nawet ma swój dzień świąteczny. Raz jeszcze przekonujemy się, jak twarde życie mają legendy.

Ciekawym przyczynkiem do tej dziwacznej sprawy są pewne wydarzenia związane z Księgami Sybillińskimi. Był to, jak wiadomo, urzędowy zbiór proroctw wieszczek i kapłanek Apollina, zbiór w starożytnym Rzymie otaczany ogromnym kultem. Przechowywany w podziemiach świątyni Apollina na Palatynie, zaginął dopiero w 405 r., prawdopodobnie spalony przez wandalskiego wodza Stilichona. Ale obok tego autentycznego zbioru istniał inny pod przywłaszczoną nazwą Ksiąg Sybillińskich, który powstał w okresie od połowy II do V wieku. Zawierał on, powiedzmy to otwarcie, wręcz sfingowane proroctwa, pochodzące jakoby z ust tych samych kapłanek Apollina. Dotyczyły one chrześcijaństwa i judaizmu, a napisane zostały, rzecz jasna, przez pobożnych Żydów i chrześcijan. Z zachowanych tekstów tej podrobionej Księgi Sybilińskiej wynika wbrew wszelkiej chronologii, że natchnione wieszczki Hellady i Rzymu przepowiedziały ze zdumiewającą dokładnością historię Starego i No­wego Testamentu, kuszenie węża w Raju, historię wieży Babel, a z życia Jezusa -uzdrawianie chorych, wskrzeszanie zmarłych i nakarmienie pięciu tysięcy oraz męczeństwo, ukrzyżowanie i zmartwychwstanie. Ojcowie Kościoła byli głęboko przekonani o autentyczności tych przepowiedni, gdy znany nam już Cels zarzucił chrześcijanom, że je sfałszowali, Orygenes w swojej wspomnianej już wyżej replice Contra Celsum namiętnie wystąpił w obronie tych proroctw.

Cała literatura apokryficzna, twór naiwnej religijności i bujnej fantazji ludu, jest dobitnym przykładem opisanego przez nas procederu podszywania się pod szacowne nazwiska. Rzekome ewangelie, listy czy apokalipsy Jakuba, Mateusza, Piotra czy Pawła były w rzeczywistości dziełem nieznanych kompilatorów, którzy z uderzającym brakiem krytycyzmu spisali wszystkie krążące wówczas anegdoty na temat ukochanego Mistrza.

Jak natomiast przedstawia się sprawa z kanonicznymi ewangeliami i pozosta­łymi pismami Nowego Testamentu? Myślę, że wygodnie będzie przytoczyć od razu parę zdań z książki ks. Eugeniusza Dąbrowskiego pt. Glossy i odkrycia biblijne. Czytamy tam mianowicie: „Przed rokiem 67 naszej ery tradycja ewangeliczna została spisana, i to w potrójnej formie, w trzech mianowicie dziełach nie posiadających żadnego tytułu. Do ich liczby przy końcu pierwszego wieku przybyło czwarte również nie zatytułowane. Znano je tylko jako pisma zawierające szczegóły z życia Chrystusa i przynajmniej główne z wygłaszanych przez Niego nauk. Z czasem dopiero zaczęto i te księgi zawierające dobrą nowinę nazywać ewangeliami, w konsekwencji mówi się już o Ewangeliach.

Nie wiadomo, gdzie i przez kogo księgi te tak właśnie nazwane zostały. Po raz pierwszy w tym znaczeniu używa terminu »Ewangelia« św. Justyn w swej pierwszej Apologii.

Św. Justyn napisał swoją Apologię około 150 r. więc dopiero ok. połowy II wieku relacje o działalności Chrystusa zostały nazwane ewangeliami. Słowo to pochodzące z języka greckiego – „euaggelion” i z łaciny „evangelium” pierwo­tnie oznaczało nagrodę udzieloną komuś, kto przyniósł jakąś dobrą nowinę, z czasem jednak przeobraziło się w pojęcie samej dobrej nowiny.