— Dziesięć? — powiedziałem. — Wpadłeś w gówno po uszy.
— Znasz kogoś, kto nie siedzi w gównie?
— Są tacy — oświadczyłem. — Wykupują się.
— Uhm.
— Da się to załatwić.
Ostrożne spojrzenie. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie jest borgmanem. Wszędzie kręcą się ci śmierdzący kolaboranci.
— Naprawdę?
— Trzeba tylko forsy — powiedziałem.
— I łaskawcy.
— Właśnie.
— Takiego, któremu można zaufać.
Wzruszyłem ramionami. — W tym interesie, chłopie, musisz uwierzyć na słowo.
— Taa — powiedział. I po chwili: — Słyszałem o jednym facecie; wykupił trzyletnią łaskę i gratis przepustkę za mur. Pojechał na północ, załapał się na trawler do połowu kryla, wylądował w Australii na Wielkiej Rafie Koralowej. Nikt go tam nie znajdzie. Jest poza systemem. Całkiem poza tym pierdolonym systemem. Jak myślisz, ile by to kosztowało?
— Jakieś dwadzieścia kawałków — powiedziałem.
— E, aleś to sobie wymyślił.
— Nie wymyśliłem.
— Aha? — Jeszcze jedno czujne spojrzenie. — Nie wyglądasz na miejscowego.
— Bo nie jestem. Przyjechałem z wizytą.
— Cena wciąż taka? Dwadzieścia kawałków?
— Nie dam rady załatwić ci kryl-trawlera. Gdy znajdziesz się za murem, możesz liczyć tylko na siebie.
— Dwadzieścia kawałków za przejście przez mur?
— I zwolnienie od pracy na siedem lat.
— Dostałem dziesięć — powiedział.
— Nie mogę zrobić ci dziesięciu. To nie pasuje do konfiguracji, kapujesz? Ale siedem wystarczy. Przez siedem lat zajedziesz tak daleko, że się im zgubisz. Cholera, mógłbyś sam dopłynąć do Australii. Przyczaisz się poniżej Sydney, nie ma tam sieci.
— Dużo wiesz.
— To moja praca — oświadczyłem. — Chcesz, żebym sprawdził twoje aktywa?
— Wart jestem siedemnaście pięćset. Tysiąc pięćset w gotówce, reszta w listach zastawnych. Co mogę dostać za siedemnaście pięćset?
— To co powiedziałem. Przejście przez mur i zwolnienie na siedem lat.
— Hej, udzielasz rabatu?
— Biorę tyle, ile mogę wziąć — powiedziałem. — Daj nadgarstek. I nie przejmuj się. Teraz tylko odczytam stan konta. Wymodulowałem jego wszczep informatyczny i podłączyłem do niego własny. Miał tysiąc pięćset w banku i listy zastawne wartości szesnastu patyków, dokładnie tak, jak twierdził. Obrzuciliśmy się ostrożnie wzrokiem. Jak już powiedziałem, nigdy nie wiadomo, kto jest borgmannem.
— Możesz to zrobić tak tutaj, w parku? — zapytał.
— Zgadłeś. Odchyl się do tyłu, zamknij oczy, jakbyś drzemał w słońcu. Umawiamy się, że teraz biorę tysiąc w gotówce, a ty przelewasz na mnie pięć tysięcy z zastawu, zwykła transakcja wymienna pracy na obligacje. Gdy przejdziesz przez mur, pobiorę resztę w gotówce plus pięć patyków jako zabezpieczenie kredytu. Resztę będziesz spłacał po trzy kawałki rocznie plus odsetki, niezależnie od tego, gdzie będziesz się znajdował. Przewidziałem kwartalne spłaty. Zaprogramuję to wszystko łącznie z brzęczykiem przypominającym o terminach płatności. Pamiętaj, że sprawa podróży zależy wyłącznie od ciebie. Mogę załatwić łaskę i przepustki, ale nie jestem jakimś cholernym agentem biura podróży. Pasuje?
Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy.
— Zasuwaj — powiedział.
Tę robotę miałem w koniuszkach palców, zwykła emulacja obwodów, mój standardowy numer. Podjąłem jego wszystkie kody identyfikacyjne, przeniosłem je do centrali, odnalazłem zapisy. Wyglądały na autentyczne — było tak, jak powiedział. No i jasne, że przywalono mu bombowy podatek w naturze: dziesięć lat pracy przy murze. Wczytałem mu ułaskawienie ważne przez siedem pierwszych lat. Musiałem zostawić trzy z powodów czysto technicznych, ale wtedy komputery nie będą już mogły go odszukać. Dałem mu też przepustkę, co oznaczało wczytanie nowych kwalifikacji zawodowych: programisty trzeciej klasy. Nie myślał jak programista i nie wyglądał na programistę, ale oprogramowanie muru się w tym nie połapie. Uczyniłem go teraz członkiem ludzkiej elity, tej względnie nielicznej garstki, która może wjeżdżać i wyjeżdżać z naszych obwałowanych miast, gdy przyjdzie jej na to ochota. VL' zamian za te drobne przysługi przepisałem na swoje liczne konta jego oszczędności całego życia, płatne, jak ustaliliśmy, po części teraz, po części później. Nie miał już ani grosza, ale był wolnym człowiekiem. To nie taki zły interes.
Aha, ta łaska była ważna. Postanowiłem nie robić fałszywek podczas pobytu w Los Angeles. Powiedzmy, że to rodzaj sentymentalnej pokuty za to, co uczyniłem tej kobiecie tyle lat temu.
Rozumiecie: od czasu do czasu trzeba koniecznie podrzucić fałszywkę, aby nie wyglądało, że jesteś za dobry; aby nie dać Istotom powodu do zwołania obławy. Tak samo trzeba ograniczać liczbę wydawanych ułaskawień. Jasne, że w ogóle nie musiałem wypisywać łask. Mógłbym upoważnić system do wypłacania mi rokrocznie jakiejś kwoty — pięćdziesięciu, stu patyków — i pobierać je zawsze z łatwością. Ale nie byłoby w tym żadnego wyzwania.
Tak więc wypisuję łaski, ale nie więcej niż trzeba na pokrycie moich wydatków, i rozmyślnie niektóre z nich partaczę, żeby wyglądać na równie nieudolnego, co reszta, tak że Istoty nie mają powodu, by śledzić cechy identyfikacyjne mojej roboty. Sumienie mnie od tego za bardzo nie bolało. Poza wszystkim to kwestia przeżycia. A przecież wiecie, że większość pozostałych łaskawców to zwykli oszuści. Ze mną macie przynajmniej jakąś szansę, że dostaniecie to, za coście zapłacili.
Następna była drobna Japonka, klasyczny typ: gładka, krucha, jak laleczka. Szlochała nagłymi, potężnymi zrywami, które mogłyby przełamać ją na pół, a starszy siwy mężczyzna — zapewne jej dziadek — starał się ją pocieszyć. Płacz na widoku publicznym jest zawsze dobrym wskaźnikiem kłopotów z Istotami. — Czy mogę w czymś pomóc? — zapytałem, ale oboje byli tak oszołomieni, że nie przyszło im do głowy żadne podejrzenie.
Był jej teściem, nie dziadkiem. Męża zabili przed rokiem dwaj włamywacze. Miała dwoje małych dzieci. Właśnie otrzymała nowe skierowanie podatkowo-pracownicze. Obawiała się, że chcą ją posłać do pracy przy murze, co oczywiście było mało prawdopodobne: przydziałów dokonywano zupełnie przypadkowo, ale zazwyczaj nie bezmyślnie. Jaki pożytek byłby z kobiety o wadze czterdziestu kilo przy zwózce kamiennych bloków? Teść miał paru dobrze poinformowanych przyjaciół, którym udało się odcyfrować ukryty kod na jej skierowaniu. Nie, komputery nie posłały jej za mur. Wysłały do Regionu nr 5. I zaklasyfikowały na TND.
— Mur byłby lepszy — powiedział stary mężczyzna. — Od razu zobaczyliby, że nie ma sił do ciężkiej pracy i znaleźliby coś innego, coś, czemu by podołała. Ale Piątka? Czy ktoś kiedyś stamtąd powrócił?
— Wie pan, co to jest Piątka? — zapytałem.
— Ośrodek eksperymentów medycznych. A ten znak tutaj to TND. Wiem też, co to oznacza.
Znów zaczęła jęczeć. Nie mogłem jej za to winić. TND oznacza Test Na Destrukcję. Istoty chcą się dowiedzieć, jak ciężko możemy naprawdę pracować, a da się to wiarygodnie ustalić jedynie poddając nas testom wskazującym, gdzie leży bariera sił fizycznych.
— Umrę — zawodziła. — Moje maleństwa! Moje maleństwa!