Выбрать главу

Zazwyczaj każdy pajęczarz, obojętnie w jakim miejscu, rozpozna mój sygnał już po trzydziestu sekundach i to wystarczy, by zakończyć wymianę. Wie, że nie ma co grać dalej. Ale ten gość albo nie umiał mnie zidentyfikować, albo go to po prostu nie obchodziło i oddał mi cios własnym przerwaniem. Zadziwiające. Zadziwiający był też towar, którym zaczął mnie zarzucać.

Zabrał się z miejsca do dzieła, naprawdę próbował rozbić moją strukturę. Stosy śmiecia napływały na mnie ciężkimi falami megabajtów.

JSPIKE.ABLTAG.DZCNT.

Odrzuciłem to ku niemu z podwójną siłą.

MAXFRG.MINPAU.SPKTOT.JSPIKE.

W ogóle się tym nie przejął.

MAXDZ.SKPTIM.FALTER.NSLICE.

FRQSLM.EBURST.

IBURST

PREBST

NOBRST

Typowy pat. Pajęczarz wciąż się uśmiechał. Na czole ani kropli potu. Było w nim coś niesamowitego, coś nowego i dziwnego. To jakiś pajęczarz-borgmann, uświadomiłem sobie nagle. Musi pracować dla Istot wałęsających się po ulicach, próbując napytać biedy wolnym strzelcom, takim jak ja. Niezależnie od tego, jak był dobry, a był naprawdę dobry — pogardzałem nim. Pajęczarz, który został borgmannem — to naprawdę obrzydliwe. Chciałem doprowadzić go do zwarcia. Chciałem go spalić. Nigdy w życiu nikogo tak nie nienawidziłem.

Nic nie mogłem mu zrobić.

Zbito mnie z pantayku. Byłem Królem Danych, Supermanem Megabajtów. Przez całe życie unosiłem się to tu, to tam, na powierzchni świata zakutego w kajdany, otwierając każdy zamek na swej drodze. A teraz ten Nikt wiązał mnie w supły. Parował każdy mój cios, a to, co od niego wracało, stawało się coraz dziwaczniejsze. Pracował według algorytmu, którego przedtem nigdy nie spotkałem, i miałem poważne problemy z jego rozwiązaniem. Po jakimś czasie nie mogłem nawet ocenić, co on ze mną wyprawia, nie mówiąc już o tym, co ja mam zrobić, by to skasować. Niemal nie byłem w stanie wykonać programu. Nieubłaganie wypłukiwał mnie do czysta.

— Kim jesteś? — zawyłem.

Roześmiał mi się prosto w twarz.

I wciąż mnie tym zalewał. Zagrażał integralności mego wszczepu, schodził na poziom mikrokosmiczny atakując nawet molekuły. Grzebał w powłokach elektronowych, odwracał ładunki, paskudził w wartościowościach, tkał mi coś w bramki elektronowe, rozwadniał obwody. Komputer. który wszczepiono mi w mózg, to tylko kupa chemii organicznej. Tak samo mózg. Jeśli będzie ciągnął to dalej, najpierw wysiądzie komputer, potem mózg i resztę życia spędzę w wariatkowie.

To nie była sportowa rywalizacja. To było morderstwo.

Sięgnąłem do rezerw wznosząc zarazem wszelkie ochronne blokady, jakie byłem w stanie wymyślić. Rzeczy, których nigdy w życiu nie musiałem używać, ale były na podorędziu, gdy ich potrzebowałem, i to go spowolniło. Przez chwilę mogłem powstrzymać jego miażdżący napór, a nawet go odepchnąć — i uzyskałem wolną przestrzeń, by zmontować parę własnych kombinacji ofensywnych. Ale nim zdążyłem puścić je w ruch, zamknął mnie ponownie i raz za razem zaczął mnie ciągnąć ku Zagładzie. Był niewiarygodny.

Zablokowałem go. Znów powrócił. Uderzyłem go mocno, a on odbił cios kierując go w inne kanały neuronowe, gdzie utknął jak w wacie.

Uderzyłem go jeszcze raz. I znów zablokował cios.

Potem on uderzył we mnie, a ja poleciałem chwiejąc się i zataczając; udało mi się zebrać w sobie, gdy znalazłem się o trzy nanosekundy od skraju przepaści.

Zacząłem układać norą kombinację. Ale robiąc to odczytywałem ton jego danych i docierało do mnie absolutne, zimne przeadczenie. Czekał na mnie. Był gotów na wszystko, co mogłem przeciw niemu skierować. Przekroczył nawet zwykłą ufność wznosząc się ku całkowitej pewności.

W końcu sprowadzało się to do tego: byłem w stanie powstrzymać go przed zniszczeniem mnie, ale tylko ostatkiem sił, i w ogóle nie mogłem się do niego dobrać. A wydawało się, że on może czerpać z nieograniczonych zasobów. Nie byłem dla niego problemem. Nic go nie mogło zmęczy. Wydawało się, że się w ogóle nie zużywa. Przejmował wszystko, co mogłem z siebie dać, i ciągle zarzucał mnie świeżym śmieciem, zachodząc z sześciu stron na raz.

Po raz pierwszy zrozumiałem teraz, co musieli odczuwać ci wszyscy pajęczarze, których pokonałem. Niektórzy z nich, zanim wpadli na mnie, czuli się bardzo pewni siebie. Porażka kosztuje więcej, gdy sądzisz, że jesteś dobry. Gdy wiesz, że jesteś dobry. Tacy ludzie, gdy przegrywają, muszą przeprogramować cały swój obraz związków z wszechświatem.

Miałem dwie drogi do wyboru. Mógłbym walczyć dalej, póki mnie nie stłamsi i nie złamie. Albo mogłem się zaraz poddać. W końcu wszystko sprowadza się do tak lub nie, idź lub stój, zero lub jeden. Prawda?

Odetchnąłem głęboko. Spoglądałem prosto w chaos.

— Dobra — powiedziałem. — Przegrałem. Wysiadam.

Uwolniłem szarpnięciem nadgarstek; chwiejąc się i dygocząc opadłem na ziemię.

Minutę później dorwało mnie pięciu gliniarzy, spętało jak prosiaka i wywlokło stamtąd; ramię, w którym umieszczony był wszczep, sterczało na zewnątrz kaftana, a omotane było zabezpieczającą opaską, jakby się obawiali, że zaraz zacznę pobierać informacje wprost z powietrza.

Zabrali mnie na Figueroa Street do dużego dziewięćdziesięciopiętrowego budynku z czarnego marmuru, w którym mieści się siedziba marionetkowego rządu miejskiego. Miałem to gdzieś. Byłem sparaliżowany. Mogli mnie wsadzić do ścieku i też bym v się tym nie przejął. Nie zostałem uszkodzony — automatyczna kontrolka obwodu wciąż funkcjonowała i świeciła się na zielono — ale uczucie upokorzenia było tak intensywne, że czułem się złamany. Czułem się zdruzgotany. Jednego tylko chciałem: poznać nazwisko pajęczarza, który mnie tak załatwił.

Wszędzie w budynku na Figueroa Street sufity umieszczone są na wysokości sześciu metrów, by mogły się tu poruszać Istoty. W szerokich, przestronnych pomieszczeniach głosy odbijały się echem jak w jaskini. Gliniarze usadzili mnie w sieni, wciąż obwiązanego do stóp do głów, i trzymali mnie tam przez dłuższy czas. Zamazane dźwięki przewalały się ciężko przez korytarz. Chciałem skryć się przed nimi. Czułem mózg jak otwartą ranę. Dostałem niezgorszy łomot.

Co i raz parę wyniosłych Istot przechodziło z łoskotem przez sień tuptając na czubkach macek w swój charakterystyczny, dziwaczny i wytworny sposób. Wraz z nimi przechodziło nieliczne ludzkie towarzystwo, na które oni, jak zwykle, zupełnie nie zwracali uwagi. Wiedzieli, że jesteśmy rozumnymi stworzeniami, ale po prostu nie chciało im się do nas odzywać. Wyręczali się komputerami działającymi poprzez złącze Borgmanna, oby jego sygnał rozkładał się przez wieki za to, że nas zdradził. Nie chodzi o to, że bez tego by nas nie podbili, ale Borgmann niezwykle im ułatwił przemienienie nas w bezwolne stado, pokazując, jak podłączyć nasze małe biokomputery do ich wielkich systemów informatycznych. Założę się, że był bardzo dumny z siebie: chciał po prostu zobaczyć, czy jego gadżet działa, i do diabła z tym, że zaprzedawał nas w wieczystą niewolę.

Nikt nigdy nie wpadł na to, dlaczego Istoty się tutaj pojawiły i czego od nas chcą. Po prostu przybyły, to wszystko. Zobaczyły. Zwyciężyły. Przeorganizowały nas. Zaprzęgnęły do pracy nad jakimiś pieprzonymi, niezgłębionymi zadaniami. Jak w koszmarnym śnie.