Выбрать главу

I nie było sposobu, by się przed nimi obronić. Na początku zapatrywaliśmy się na to inaczej — byliśmy zadufani w sobie, zamierzaliśmy prowadzić wojnę partyzancką i zlikwidować je ale szybko dotarło do nas, jak bardzo się mylimy i że mają nas na zawsze w ręku. Nie ma nikogo, kto mógłby cieszyć się choć pozorem wolności poza garstką pajęczarzy, takich jak ja. A wyjaśniłem już, że żaden z nas nie jest takim głupkiem, by próbował podjąć jakąś poważniejszą próbę kontrataku. Wystarczy nam, że możemy przemykać się z miasta do miasta bez przymusu występowania o pozwolenie.

Wyglądało na to, że teraz z tym wszystkim koniec dla mnie. Na razie guzik mnie to obchodziło. Wciąż starałem się przyswoić sobie to, że zostałem pokonany; zabrakło mi pojemności, by opracować program na nowe życie, które będę teraz prowadził.

— Jest tutaj ten łaskawca? — zapytał ktoś.

— Tak, tam siedzi.

— Ona chce go zobaczyć.

— Jak myślisz, może powinniśmy go najpierw nieco rozmiękczyć?

— Powiedziała, żeby zaraz.

Dłoń na ramieniu zakołysała mną łagodnie. — Wstawaj, koleś. Czas na rozmówkę. I nie rozrabiaj, bo dostaniesz po łbie.

Bez oporu z mej strony powlekli mnie przez sień i gigantyczne odrzwia do ogromnego gabinetu, w którym sufit umieszczono tak wysoko, że Istoty miały dosyć potrzebnej im przestrzeni. Nie było ich w pomieszczeniu, znajdowała się tam tylko kobieta w ciemnej sukni siedząca za szerokim biurkiem w odległym końcu pokoju. W tym olbrzymim miejscu wyglądało jak biurko dla lalek i kobieta też wyglądała jak lalka. Gliniarze zostawili nas samych. Spętany jak prosię nie byłem niebezpieczny.

— Nazywasz się John Doe? — zapytała.

Stałem w połowie pokoju wpatrując się w buty. — A jak pani myśli? — powiedziałem.

— Takie nazwisko podałeś przy wejściu do miasta.

— Posługuję się wieloma nazwiskami. John Smith, Richard Roe, Joe Blow. Nazwisko, jakie podaję, nie ma znaczenia dla programu przy bramie.

— Ponieważ przechytrzyłeś bramę? — Przerwała. — Muszę ci powiedzieć, że to oficjalne przesłuchanie.

— Wie pani już wszystko, co mógłbym powiedzieć. Wasz pajęczarz-borgmann przeleciał mi przez mózg.

— Posłuchaj — rzekła. — Pójdzie to łatwiej, jeśli będziesz współpracować. Oskarżony jesteś o nielegalne wejście, nielegalne przejęcie pojazdu, nielegalną działalność na złączach, a zwłaszcza o sprzedaż aktów łaski. Chcesz coś oświadczyć?

— Nie.

— Nie zaprzeczasz, że jesteś łaskawcą?

— Nie zaprzeczam, nie potwierdzam. Do cholery, jakie to ma znaczenie?

— Spójrz na mnie — powiedziała.

— To wymaga wysiłku.

— Spójrz — powtórzyła. W jej głosie zabrzmiała dziwna zjadliwość. — Nie o to chodzi, czy jesteś łaskawcą, czy nie. Wiemy, że jesteś. Ja wiem, że jesteś. — I zwróciła się do mnie nazwiskiem, którego już bardzo dawno nie używałem. Prawdę powiedziawszy od trzydziestego szóstego.

Spojrzałem na nią. Wpatrzyłem się. Trudno mi było uwierzyć, że widzę to, co widzę. Uczułem, jak napływa ku mnie stłoczona fala wspomnień. W myśli przekształcałem jej twarz, zacierając niektóre zmarszczki, tu usuwając nieco ciała, tam dodając. Odzierałem ją z upływu lat.

— Tak — powiedziała. — Jestem tą, o której myślisz.

Zatkało mnie. To było gorsze niż to, co zrobił mi pajęczarz. Ale nie miałem jak przed tym uciec.

— Pracujesz dla nich? — zapytałem.

— Łaska, którą mi sprzedałeś, była nic nie warta. Wiedziałeś o tym, prawda? Ktoś czekał nie mnie w San Diego, ale gdy próbowałam przejść przez mur, zatrzymali mnie po prostu i odciągnęli stamtąd wśród wrzasków. Chciałam cię zabić. Mogłam pojechać do San Diego, a potem spróbowalibyśmy dostać się na Hawaje w jego łodzi.

— Nie wiedziałem o tym facecie w San Diego — oświadczyłem.

— Dlaczego miałbyś wiedzieć? To nie był twój interes. Wziąłeś moje pieniądze i miałeś załatwić mi łaskę. Taka była umowa.

Oczy jej rozświetlały złote iskierki. Ciężko było mi w nie patrzeć.

— Wciąż chcesz mnie zabić? — zapytałem. — Zastanawiasz się, jak mnie zabić?

— Nie i jeszcze raz nie — znowu posłużyła się moim starym nazwiskiem. — Trudno mi opisać, jak bardzo się zdumiałam, kiedy cię tutaj przyprowadzono. Powiedzieli, że to John Doe, łaskawca. Łaskawcy to mój wydział. Przyprowadzają wszystkich do mnie, ale po jakimś czasie pomyślałam: nie, nie ma cienia szansy, on jest najpewniej miliony kilometrów stąd i nigdy tu nie powróci. A potem przyprowadzili tego Johna Doe i ujrzałam twoją twarz.

— Czy będziesz w stanie uwierzyć — powiedziałem — że przez cały ten czas czułem się winny za to, co tobie zrobiłem? Nie musisz w to wierzyć. Ale to prawda.

— Jestem pewna, że była to dla ciebie rozpacz bez końca.

— Naprawdę. Proszę. Tak, robię fałszywki wielu ludziom, czasami tego żałowałem, czasami nie, ale ciebie żałowałem. Ciebie żałowałem najbardziej. To absolutna prawda.

Zastanowiła się nad tym. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy uwierzyła w to choćby na ułamek sekundy, ale widziałem, że się zastanawia.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała po chwili.

— Wyrabiam ludziom fałszywki, bo nie chcę uchodzić za bezbłędnego — powiedziałem jej. — Dostarczasz ważną łaskę za każdym razem, rozchodzą się wiec ludzie zaczynają gadać, stajesz się powoli legendą. No i wszędzie jesteś znany, a prędzej czy później Istoty mają cię w ręku. To tyle. Tak więc zawsze wciskam dużo fałszywek. Mówię ludziom, że zrobi, wszystko, na co mnie stać, ale nie ma żadnych gwarancji i czasami to nie działa.

— Oszukałeś mnie rozmyślnie?

— Tak.

— Tak myślałam. Wyglądałeś na chłodnego profesjonalistę. Chodząca perfekcja. Byłam pewna, że łaska będzie ważna. Nie mogłam sobie wyobrazić, że coś będzie z tym nie tak. A potem dotarłam do muru i oni mnie capnęli. Więc pomyślałam sobie: ten sukinsyn mnie wydał. Jest za dobry, by po prostu spartaczyć robotę — mówiła spokojnym tonem, ale w oczach wciąż palił się gniew. — Nie mogłeś wyrobić fałszywki komuś innemu? Dlaczego to musiałam być ja? Patrzyłem na nią przez dłuższy czas.

— Bo cię kochałem — powiedziałem.

— Gówno — odparła. — Nawet mnie nie znałeś. Byłam obcym człowiekiem, który cię wynajął.

— No właśnie. Wtedy w jednej chwili przepełniły mnie wariackie marzenia o tobie; przez ciebie całe moje ładne, uporządkowane życie przewróciło się do góry nogami, a ty widziałaś tylko człowieka, którego wynajęłaś do roboty. Nie wiedziałem wtedy o tym facecie w San Diego. Myślałem tylko o tym, że cię widzę i że ciebie pragnę. Nie sądzisz, że to miłość? Dobra, nazwij to inaczej, jak sobie chcesz. Nigdy przedtem nie pozwalałem sobie na takie uczucie. Myślałem, że to nierozsądne: to krępuje, stawka staje się za wysoka. A potem ujrzałem ciebie, pogadałem trochę z tobą i pomyślałem, że coś mogłoby się wydarzyć między nami, zacząłem zmieniać się w środku i powiedziałem sobie: no, no, tym razem popłyń z prądem, niech się to stanie, wszystko będzie inaczej. A ty stałaś tam nie dostrzegając tego, nawet nie zaczęło to do ciebie docierać, paplałaś tylko, jak ważna jest dla ciebie ta łaska. Więc podrzuciłem ci fałszywkę. A później pomyślałem: Jezu, zniszczyłem tej dziewczynie życie i to tylko dlatego, że się do niej nagrzałem, postąpiłem jak kutas. Więc od tamtej pory zawsze tego żałowałem. Nie musisz temu wierzyć. Nie wiedziałem o San Diego. To przedstawia się teraz nawet gorzej dla mnie. — Nic nie mówiła przez cały ten czas, a cisza zaczęła ciążyć nieznośnie. Po chwili odezwałem się więc znowu: — Powiedz mi przynajmniej jedno. Kto to był ten facet, który rozwalił mnie na Pershing Square?