Patrzyła na mnie z kamiennym spokojem; zdawało się, że uleciała z niej cała wściekłość i została tylko pogarda.
Po pewnej chwili powiedziała: — Czy możesz znowu tam się dostać i tak wszystko załatwić, by nie było śladu po twoim dzisiejszym aresztowaniu?
— Tak. Tak, mógłbym to zrobić.
— Więc zrób. A potem ruszaj. Wynoś się stąd jak najszybciej.
— Mówisz poważnie?
— Myślisz, że żartuję?
Potrząsnąłem głową. Zrozumiałem. Wiedziałem, że zwyciężyłem i przegrałem zarazem.
Skinęła ręką niecierpliwie, jakby przeganiała muchę. Pochyliłem głowę. Czułem się bardzo, bardzo mały.
— Chcę tylko powiedzieć, że cały ten kawałek o tym, że tak bardzo żałowałem tego, co zrobiłem ci wtedy — to była prawda. Każde słowo.
— Pewnie tak. — powiedziała. — Słuchaj, zrób swoją sztuczkę i wytnij się stamtąd, a potem chcę żebyś poszedł. Z tego budynku. Z tego miasta. Dobra? Zrób to jak najszybciej.
Szukałem, co by tu jeszcze powiedzieć, i nic nie mogłem znaleźć. Zjeżdżaj, póki możesz, pomyślałem. Podała mi swój nadgarstek i wszedłem na jej złącze. Gdy mój wszczep dotknął jej wszczepu, zadygotała lekko. Bardzo lekko, ale zauważyłem. No, odczułem to. Chyba będę czuł to za każdym razem, gdy zechcę komuś wyrobić fałszywkę. Za każdym razem, kiedy tylko pomyślę o tym.
Dostałem się tam i znalazłem dane o aresztowaniu Johna Doe, wykasowałem je, a potem przejrzałem jej akta personalne i awansowałem ją o dwa stopnie podwajając przy tym pensję. Niewielka pokuta, ale co do diabła mogłem zrobić. Następnie zatarłem za sobą ślady i wycofałem program.
— W porządku — powiedziałem. — Zrobione.
— Znakomicie — stwierdziła i wezwała gliny.
Przeprosili mnie za błędne ustalenie tożsamości, pozwolili wyjść z budynku i puścili wolno na Figueroa Street. Było późne popołudnie, na ulicy ciemniało, w powietrzu czuło się chłód. Zima to zima, nawet w Los Angeles, choć na tutejszy sposób. Podszedłem do ulicznego wejścia i przywołałem Toshibę z miejsca, gdzie się zaparkowała; nadjechała po pięciu czy dziesięciu minutach. Kazałem jej zabrać mnie na północ. Jechaliśmy wolno, ruch w godzinie szczytu, ale można było wytrzymać. Podszedłem do muru przy bramie Sylmar, jakieś sto kilometrów za miastem. Bramkarz zapytał mnie o nazwisko. — Richard Roe — powiedziałem. — Beta Pi Upsilon, sto cztery, trzysta dwadzieścia cztery, X. Punkt docelowy: San Francisco.
W San Francisco w zimie leje deszcz. A jednak to ładne miasto. O tej porze roku wolałbym Los Angeles, ale kij w oko. Życie to nie szklanka z miodem. Brama otworzyła się i Toshiba przejechała przez nią. Łatwo jak Beta Pi.