Выбрать главу

Myślał tak, ale, oczywista rzecz, ani na moment nie spuszczał oczu ze światełka. Od chwili spotkania upłynęły już prawie dwie godziny. Chwilami oczy zaczynały go piec i trochę łzawiły. Wytrzeszczał je, jak mógł, i wciąż leciał tyłem. Tyłem nie można lecieć za szybko. Hamownice nie są obliczone na ciągłą pracę. Leciał więc na ośmiu kilometrach na sekundę i pocił się.

Od pewnego czasu czuł, że coś się robi z jego szyją — jak gdyby ktoś odciągał mu szczypczykami skórę podgardla w dół, ku klatce piersiowej, i schło mu trochę w ustach — nie zwracał na to uwagi, miał coś ważniejszego na głowie od suchych ust i szczypania skóry na szyi. Potem parę razy zrobiło mu się dziwnie — przestał czuć położenie własnych rąk. Nogi czuł. Prawa naciskała pedał hamownicy.

Próbował poruszyć rękami, bo nie chciał spuścić oczu ze światełka. Podchodziło jak gdyby bliżej — może 1,9 kilometra od dziobu, może 1,8. Doganiało go?

Chciał podnieść rękę — nie mógł. Drugą — nie to nawet, żeby nie mógł! Nie czuł swoich rąk — jak gdyby w ogóle nie istniały. Chciał popatrzeć na nie — kark ani drgnął. Był napięty, sztywny jak pień.

Chwyciła go panika. Dlaczego do tej pory nie zrobił tego, co było jego świętym obowiązkiem? Dlaczego, po spotkaniu światełka, nie wywołał natychmiast przez radio Bazy i nie zameldował o nim?

Bo się wstydził. Wilmer i Thomas na pewno także się wstydzili. Mógł sobie wyobrazić śmiech, który wybuchłby w kabinie nasłuchu. Światełko! Białe światełko, które najpierw ucieka przed statkiem, a potem goni go! Rzeczywiście! Powiedzieliby mu, żeby się uszczypnął i zbudził.

Teraz było mu wszystko jedno — raz jeszcze spojrzał w ekran i powiedział: — AMU 111 Patrol do Bazy…

To znaczy: chciał powiedzieć. Ale nie mógł. Głos nie wydobył mu się ż gardła — tylko jakiś nieartykułowany bełkot. Wytężył wszystkie siły — z jego ust buchnął ryk. Wtedy — po raz pierwszy — oczy jego zeszły z gwiazdowego ekranu i padły na lustro. Przed nim, w fotelu pilota, w okrągłej, żółtej haubie, siedział potwór. Miał olbrzymie, obrzękłe, wybałuszone oczy, pełne piekielnej grozy, rozdarte na boki i w dół żabie usta — bełtał się w nich ciemny język. Zamiast szyi drgały mu jakieś napięte struny, dygocące bez ustanku, tak że dolna szczęka tonęła w nich — i ta maszkara o szarej, puchnącej gwałtownie twarzy, ryczała.

Usiłował zamknąć oczy — nie mógł. Chciał spojrzeć z powrotem w ekran — nie mógł. Potwór, przykrępowany do fotela, drgał coraz gwałtowniej, jakby chciał rozerwać pasy. Pirx patrzał na niego — bo nic innego nie mógł zrobić. Sam nie czuł żadnych drgawek — nic. Czuł tylko, że zaczyna się dusić — że nie może wciągnąć powietrza.

Słyszał gdzieś — tuż — potworne zgrzytanie zębów. Przestał już w ogóle być Pirxem — nic nie wiedział, nie miał nawet rąk ani ciała, została mu tylko noga, która naciskała hamownicę. Czuł, że zostaje mu tylko wzrok, coraz mętniejszy, i że zaczynają w nim pływać liczne, malutkie, białe światełka. Poruszył nogą. Zaczynała drżeć. Podniósł ją. Opuścił. Potwór w lustrze był szary jak popiół — toczył z gęby pianę. Oczy wylazły mu całkiem z orbit. Drgał.

Zrobił wtedy to jedyne, co jeszcze mógł. Zamachnął się nogą, wyrzucił ją w górę i z całej siły kopnął się kolanem w twarz. Poczuł okropny, świdrujący ból zmiażdżonych ust, krew buchnęła mu na brodę, oślepł. — Aaaaa — rzęził. — Aaaaa. To był jego głos.

Ból znikł gdzieś, znowu nic nie czuł. Co się działo? Gdzie był? Nie było go nigdzie. Nie było nic…

Tłukł, masakrował kolanem własną twarz, wierzgając jak obłąkany — ale ryk ustał. Usłyszał własny, łkający, krztuszący się krwią krzyk.

Miał już ręce. Były jak z. drewna i bolały tak strasznie przy każdym ruchu, jakby popękały w nich wszystkie mięśnie — ale mógł nimi ruszać. Po omacku zgrabiałymi palcami zaczął odpinać pasy. Złapał się poręczy. Wstał. Nogi trzęsły się pod nim, całe ciało miał jak porozbijane młotem. Chwycił się liny, przeciągniętej skosem przez sterownię, i podszedł do lustra. Oburącz oparł się o jego ramę. W lustrze stał pilot Pirx.

Nie był już szary — twarz miał całą we krwi, z rozbitym, spuchniętym nosem. Krew leciała z rozciętych ust. Policzki były jeszcze sine, obrzękłe, pod oczami — czarne nabiegnięcia, na szyi drgało coś jeszcze pod skórą, ale coraz słabiej, słabiej — i to był on, Pirx. Wycierał długo krew z brody, pluł, kaszlał, oddychał głęboko, słaby jak dziecko.

Cofnął się. Spojrzał w ekran. Statek leciał wciąż tyłem — już bez ciągu. Samym rozpędem. Biała tarczka płynęła za nim, za dziobem, w odległości dwu kilometrów.

Podszedł, trzymając się liny, do fotela. Nie mógł w ogóle myśleć. Ręce zaczynały mu się trząść, dopiero teraz, ale to był zwykły efekt, jaki następuje po szoku — to znał, tego się nie bał. Coś zmieniło się przed samym fotelem…

Wierzch kasety automatycznego nadajnika był wgnieciony. Pchnął pokrywę — spadła. W środku — pełno potrzaskanych części. Jak to się stało? Chyba on sam kopnął nadajnik. Kiedy?

Usiadł w fotelu, włączył dyszę odchylającą, wszedł w skręt.

Biała tarczka zawahała się, popłynęła przez ekran, doszła do jego brzegu — i, zamiast zniknąć, odbiła się od niego jak piłka! Wróciła na środek!

— Ty, bydlę! — krzyknął z nienawiścią i obrzydzeniem.

I przez takie świństwo omal sam nie przeszedł na „stałą orbitę”!! Jeżeli światełko nie uciekało przy skręcie poza ekran — znaczyło to, rzecz prosta, że go w ogóle nie ma — że produkuje je sam ekran. Bo ekran nie jest przecież oknem — rakieta nie ma żadnych okien. Ma urządzenie telewizyjne — na zewnątrz, w pancerzu, są obiektywy, a w środku — aparatura, transformująca ich impulsy elektryczne w obraz — na ekranie katodowym. Popsuła się? W taki dziwny sposób? Czy u Wilmera i Thomasa też? Jak to było możliwe? I — co się z nimi potem stało? W tej chwili miał co innego na głowie. Włączył awaryjny nadajnik.

— AMU 111 Patrol do Bazy — powiedział. — AMU 111 Patrol do Bazy. Jestem na granicy sektorów 1009 i 1010, strefa równikowa, wracam po wykryciu awarii… Kiedy Pirx wylądował w sześć godzin później, rozpoczęły się wielkie badania, które trwały miesiąc. Najpierw specjaliści zabrali się do aparatury telewizyjnej. Była to nowa, udoskonalona aparatura — wszystkie AMU Patrolu miały taką. Zamontowano ją przed rokiem i sprawowała się świetnie. Nigdy nie było najmniejszego defektu.

Po wielu mękach elektronicy wykryli wreszcie mechanizm powstawania światełka. Próżnia w rurach katodowych ekranu psuła się po kilku tysiącach godzin pracy — na wewnętrznej powierzchni ekranu powstawał ładunek błądzący, który stwarzał, kiedy patrzało się na ekran, obraz mlecznej plamki. Ładunek ten poruszał się w środku, podlegając dosyć skomplikowanym prawidłowościom. Kiedy statek ruszał przed siebie dużym zrywem — ładunek rozlewał się na nieco większej powierzchni, niejako rozpłaszczony na wewnętrznym szkle ekranu — wyglądało wtedy, jakby plamka zbliżała się do rakiety. Kiedy dawało się ciąg odwrotny — ładunek odpływał W głąb rury — a gdy przyspieszenie ustalało się i pozostawało niezmienne, ładunek powracał z wolna ku środkowi tarczy. Mógł się też poruszać po niej we wszystkich kierunkach, ale najchętniej skupiał się w samym środku — jeżeli rakieta szła po orbicie trwałej, bez ciągu.

— I tak dalej, i tak dalej — badania ładunku przeciągały się, a jego dynamikę opisywały sześciopiętrowe wzory. Okazało się też, że silniejsze bodźce świetlne rozpraszają ładunek. Koncentrował się tylko, gdy natężenie impulsów, przyjmowanych przez rurę, było nadzwyczaj słabe — takie, jakie panuje w próżni kosmicznej, z dala od słońca. Wystarczyło, żeby promień słoneczny raz liznął ekran — a ładunek rozpływał się i znikał na całe godziny.

Mniej więcej tyle stwierdzili elektronicy — powstała z tego cała książka, gęsto upstrzona matematyką. Następnie wzięli się do dzieła lekarze, psychologowie, znakomitości w dziedzinie astroneuroz i astropsychoz. I znowu po długich tygodniach okazało się, że błądzący ładunek pulsował (nieuzbrojonemu oku przedstawiało się to jako drobne przyćmienia pełznące przez świetlną tarczkę), częstość zaś powstających rozbłysków, zbyt krótkich, aby oko mogło je zarejestrować pojedynczo, nakładała się na tak zwany rytm kory mózgowej „theta” i rozhuśtywała wahania potencjału kory tak długo, aż przychodził nagły atak, podobny do epileptycznego. Okolicznościami, które dodatkowo sprzyjały jego wystąpieniu, był zupełny spokój zewnętrzny, brak jakichkolwiek bodźców, poza świetlnymi, i długotrwałe, nieruchome wpatrywanie się w migające światełko.