Trzeba się było jednak meldować, nie wiedział dalej komu, więc pochylił się, popuszczając naramienny pas.
Sięgnął po bryk, leżący pod fotelem. — Ostatecznie, dlaczego nie mam zaglądnąć? Przynajmniej teraz się przyda. Usłyszał wówczas, że coś trzasnęło — zupełnie, jakby się otwarły jakieś drzwi.
Żadnych drzwi za nim nie było, doskonale o tym wiedział, nie mógł się zresztą odwrócić, przypięty pasami do fotela, ale smuga jasności padła na ekrany, gwiazdy zbladły w nich i usłyszał stłumiony głos Szefa:
— Pilocie Pirx!
Chciał się zerwać, pasy go przytrzymały, upadł z powrotem, zdawało mu się, że zwariował. W przejściu między ścianą sterówki a szklaną powłoką ukazał się Szef. Stał przed nim w swoim szarym mundurze, patrzał na niego szarymi oczami — i uśmiechał się. Pirx nie wiedział, co się z nim dzieje.
Szklana powłoka uniosła się w górę — odruchowo zaczął rozpinać pasy, wstał — ekrany za plecami Szefa zgasły nagle, jak zdmuchnięte.
— Zupełnie dobrze, pilocie Pirx — powiedział Szef. — Zupełnie dobrze.
Pirx w dalszym ciągu nie wiedział, co się z nim dzieje. Stał w postawie zasadniczej przed Szefem i zrobił okropną rzecz — odwrócił głowę, o ile pozwolił mu na to na wpół wydęty kołnierz.
Całe przejście, razem z klapą, było odsunięte — jakby rakieta pękła w tym miejscu na dwoje. Widać było w smudze wieczornego światła pomost hali, stojących na nim ludzi, liny, kratownice — Pirx z nie domkniętymi ustami popatrzał na Szefa.
— Chodź, chłopcze — powiedział Szef. Powoli podał mu rękę, którą Pirx ujął — wzmacniając uścisk, Szef dodał: — Wyrażam ci uznanie w imieniu Lotów, a we własnym — przepraszam cię. To… jest… konieczne. Teraz chodź, przejdziesz do mnie. Będziesz się mógł umyć.
Ruszył do wyjścia. Pirx poszedł za nim, stąpając ciężko i niezgrabnie. Na dworze było chłodno i wiał słaby wiatr — wpadał do hali przez odsuniętą część stropu. Oba pociski stały na tych samych miejscach co przedtem — tylko kilka długich, grubych kabli, zwisając łukiem nad pustą przestrzenią, dochodziło do ich dziobów. Przedtem tych kabli nie było.
Instruktor stojący na pomoście mówił coś do niego. Źle słyszał przez haubę.
— Co? — spytał odruchowo.
— Powietrze! Wypuść sobie powietrze z kombinezonu!
— A, powietrze…
Nacisnął wentyl — zasyczało. Stał na pomoście. Jakichś dwu ludzi w białych fartuchach czekało przed linami bariery. Jego rakieta wyglądała, jakby miała rozpękły dziob. Ogarniało go z wolna uczucie dziwnej słabości — zdumienia — rozczarowania, które przemieniało się coraz wyraźniej w gniew.
Otwierali klapę drugiego pocisku. Szef stał na pomoście, ludzie w białych fartuchach mówili coś do niego. We wnętrzu drugiej akiety rozległ się słaby trzask…
Jakiś brązowy, pręgowany, wijący się kłąb wypadł stamtąd, niewyraźną plamą latała głowa bez hauby, dławiła się rykiem…
Nogi ugięły się pod nim.
Ten człowiek…
Boerst zderzył się z Księżycem.
Patrol
Na dnie pudełeczka stał domek z czerwonym dachem — wyglądał ze swoimi dachóweczkami jak malina, aż miało się ochotę go polizać. Kiedy potrząsnęło się pudełkiem, z krzaków dokoła domku wypadały trzy prosiaczki jak różowe perełki. Zarazem z nory pod lasem — las był wymalowany tylko na wewnętrznej ściance pudełka, ale jak żywy — wylatywał czarny wilk i kłapiąc przy najmniejszym ruchu zębatą, w środku czerwoną paszczą — sunął ku prosiaczkom, żeby je połknąć. Pewno miał w środku magnesik. Trzeba było wielkiej zręczności, by do tego nie dopuścić. Należało, postukując w dno pudełka paznokciem małego palca, wprowadzić przedtem trzy prosiaczki do domku, przez drzwiczki, które też nie zawsze chciały się szeroko otworzyć. Całość nie była większa od puderniczki — a można było nad nią spędzić pół życia. Teraz jednak nie dałoby się z nią nic począć, bo, przy braku ciążenia, gra nie działała. Pilot Pirx spoglądał tęsknie na dźwignie akceleratorów. Jeden mały ruch — a ciąg silnika, chociażby najsłabszy, sprowadzi ciążenie i będzie można — zamiast bezpotrzebnie wlepiać się w czarną próżnię — zająć losem prosiaczków.
Niestety, regulamin nie przewidywał uruchamiania stosu atomowego dla ocalenia trzech różowych prosiąt przed wilkiem. Co więcej — kategorycznie zakazywał dokonywania zbędnych manewrów w przestrzeni. Jak gdyby to było zbędnym manewrem!
Pirx schował powoli pudełeczko do kieszeni. Piloci zabierali ze sobą znacznie dziwniejsze rzeczy, szczególnie jeśli patrol miał trwać długo, tak jak. ten. Dawniej szefostwo Bazy patrzało przez palce na to, jak marnuje się uran przy wyrzucaniu w niebo — oprócz rakiet z ich pilotami — różnych osobliwych przedmiotów, więc: nakręcanych ptaszków, które potrafią dziobać rozsypany chleb, mechanicznych szerszeni goniących mechaniczne osy, chińskich łamigłówek z niklu i kości słoniowej — i nikt już nawet nie pamiętał, że pierwszy zaraził Bazę tym szaleństwem mały Aarmens, który, wybierając się na patrol, odbierał po prostu zabawki swemu sześcioletniemu synkowi.
Idylla taka trwała dość długo — prawie rok — do czasu, kiedy rakiety przestały wracać z lotów.
W owych spokojnych czasach wielu sarkało zresztą na loty patrolowe, a przydział do grupy „czeszącej” próżnię przyjmowano jako wyraz osobistej nieprzyjaźni Szefa. Pirx wcale się nim nie zdziwił: patrole, to było jak odra — prędzej czy później każdy musiał to przejść.
Potem jednak nie wrócił Thomas, wielki, gruby Thomas, który nosił 45 numer butów, lubił robić kawały i hodował pudle — oczywiście najmądrzejsze pudle świata. Nawet w kieszeniach jego kombinezonu można było znaleźć skórki od kiełbasy i kostki cukru, a Szef podejrzewał, że Thomas przemyca czasem pudle na statek — chociaż Thomas zaklinał się, że coś podobnego nigdy mu nawet w głowie nie postało. Możliwe. Nikt się już tego nie dowie, bo Thomas wystartował pewnego lipcowego popołudnia, biorąc dwa termosy kawy — zawsze strasznie dużo pił — i dla wszelkiej pewności postawił sobie trzeci pełny termos w mesie pilotów, żeby mieć po powrocie taką, jaką lubił — zmieszaną z fusami i parzoną z cukrem. Kawa czekała bardzo długo. O siódmej trzeciego dnia skończyło się „opóźnienie dopuszczalne” i Thomas został wypisany kredą na tablicy w nawigacyjnej — on jeden. Takie rzeczy nie zdarzały się — tylko najstarsi piloci pamiętali okres, w którym na statkach występowały awarie i nawet lubili opowiadać młodszym okropne historie z czasów, kiedy ostrzeżenie meteorytowe dostawało się na piętnaście sekund przed zderzeniem — akurat dość czasu, żeby się pożegnać z rodziną. Oczywiście przez radio. Ale to naprawdę były stare dzieje. Tablica w nawigacyjnej była zawsze pusta — i właściwie tkwiła na ścianie tylko siłą bezwładu.
O dziewiątej było jeszcze dosyć jasno — wszyscy dyżurujący piloci wyszli z radionasłuchu i stanęli na trawnikach, okalających ogromną, betonową powierzchnię lądowiska, gapiąc się w niebo. Do nawigatorni nikogo nie wpuszczano. Szef, który był w mieście, przyjechał wieczorem, wyjął z bębnów wszystkie rejestrujące taśmy z zapisami sygnałów automatycznego nadajnika Thomasa i poszedł na górę — do oszklonej kopułki obserwatorium, która kręciła się jak zwariowana, łypiąc na wszystkie strony czarnymi muszlami radarów.
Thomas poleciał na małym AMU i chociaż paliwa atomowego starczyłoby mu na oblecenie połowy Drogi Mlecznej — jak pocieszał pilotów podoficer z grupy tankowców — wszyscy mieli go za ostatniego idiotę, a ktoś mu nawet paskudnie przygadał, bo tlenu było na AMU tyle co nic — porcja pięciodobowa, z ośmiogodzinną żelazną rezerwą. Przez całe cztery dni osiemdziesięciu pilotów stacji, nie licząc mnóstwa innych — ogółem niemal pięć tysięcy rakiet — przeszukiwało sektor, w którym znikł Thomas. Nie znaleźli nic — jakby się rozpłynął w próżni.