— Sądził, że komputer dysponuje lepszym rozeznaniem? Że opanuje sytuację?
— Nie musiał liczyć na to, że ją opanuje… a tylko, że jeśli nie potrafi, tym bardziej nie dokona tego człowiek.
Pirx odetchnął. Powiedział, co myślał, nie rzucając cienia na młodszego — który już nie żył.
— Czy, podług pana, istniały szansę ocalenia statku?
— Nie wiem. Było bardzo mało czasu. „Ariel” był bliski utraty szybkości.
— Czy pan lądował kiedyś w takich warunkach?
— Tak. Ale statkiem o małej masie — i na Księżycu. Im dłuższa i cięższa jest rakieta, tym trudniej odzyskać stateczność przy utracie szybkości, zwłaszcza gdy się zaczyna przechył.
— Czy Klyne słyszał pana?
— Nie wiem. Powinien był słyszeć.
— Czy przejął stery?
Pirx otwierał już usta, by powiedzieć, że na to jest dowód w rejestrach, ale zamiast tego odparł:
— Nie.
— Skąd pan to wie? — to był Romani.
— Podług kontroli. „Procedura automatyczna” świeciła się przez cały czas. Zgasła dopiero, gdy statek się rozbił.
— A czy pan nie uważa, że Klyne nie miał już czasu? — spytał Seyn. Było coś osobliwego w tym, że tak się do niego zwrócił — chociaż byli na „ty”. Jakby powstał między nimi nagły dystans. Wrogość?
— Sytuację można wymodelować matematycznie i wtedy okaże się, czy była jakaś szansa — Pirx starał się o rzeczowość. — Ja tego nie mogę wiedzieć.
— Ale gdy przechył przekroczył 45 stopni, stateczność była nie do odzyskania — upierał się Seyn. — Czy nie tak?
— Na moim „Cuivierze” niekoniecznie. Ciąg można powiększyć — poza dopuszczalną granicę.
— Przeciążenie powyżej dwudziestu kilku może zabić.
— Zapewne. Ale upadek z pięciu kilometrów musi. Na tym się ta krótka polemika zakończyła. Pod lampami, płonącymi mimo dnia, kładł się płasko dym. Palili.
— Podług pana, Klyne mógł przejąć stery, ale nie zrobił tego. Tak? — wrócił do swego wątku przewodniczący Hoyster.
— Prawdopodobnie mógł.
— Czy nie uważa pan za możliwe, że swoją interwencją zbił pan go z tropu? — odezwał się zastępca Seyna, człowiek z Agathodaemona, którego Pirx nie znał. Tutejsi byli przeciwko niemu? I to mógł zrozumieć.
— Uważam to za możliwe. Tym bardziej że tam, w sterowni, ludzie krzyczeli coś. Tak to wyglądało.
— Na panikę? — spytał Hoyster.
— Nie odpowiem na to pytanie.
— Dlaczego?
— Proszę przesłuchać taśmy. To nie są ścisłe dane — hałas, który można sobie rozmaicie tłumaczyć.
— Czy kontrola naziemna mogła, podług pana opinii, coś jeszcze zrobić? — pytał z kamienną twarzą Hoyster. Wyglądało na to, że wewnątrz komisji zachodzi rozłam. Hoyster był z Wielkiej Syrty.
— Nie. Nic.
— Temu, co pan powiedział, zaprzecza pana własny postępek.
— Nie. Kontrola nie ma prawa mieszać się do decyzji dowódcy — w podobnej sytuacji. W sterowni może ona inaczej wyglądać niż na dole.
— Przyznaje pan więc, że pan działał wbrew przyjętym zasadom? — raz jeszcze odezwał się zastępca Seyna.
— Tak.
— Dlaczego? — pytał Hoyster.
— Zasady nie są dla mnie święte. Robię zawsze to, co uważam za właściwe podług własnego zdania. Zdarzyło mi się już za to odpowiadać.
— Przed kim?
— Przed Trybunałem Izby Kosmicznej.
— Ale został pan oczyszczony od zarzutów oskarżenia? — zauważył Boulder. Wielka Syrta — i Agathodaemon. To było prawie wyraźne.
Pirx milczał.
— Dziękuję panu.
Przesiadł się na stojące z boku krzesło, bo zeznawał z kolei Seyn, potem jego zastępca. Nim skończyli, przyniesiono pierwsze taśmy z budynku kontroli lotów. Przychodziły też telefoniczne meldunki z prac we wraku „Ariela”. Już było pewne, że nikt nie pozostał przy życiu, ale do sterowni nie dostali się: weszła na jedenaście metrów w głąb gruntu. Przesłuchiwanie taśm, protokołowanie zeznań trwało bez przerwy do siódmej. Potem zrobiono godzinną przerwę. Syrtyjczycy z Seynem pojechali na miejsce katastrofy. Romani w przejściu zatrzymał Pirxa.
— Komandorze…
— Słucham.
— Pan nie ma tu do nikogo…
— Proszę tak nie mówić. Stawka jest zbyt wysoka — przerwał mu Pirx.
Tamten pokiwał głową.
— Zostanie pan, na razie, na siedemdziesiąt dwie godziny. Załatwiliśmy to już z Bazą.
— Z Ziemią…? — Pirx był zaskoczony. — Nie wydaje mi się, żebym mógł jeszcze pomóc…
— Hoyster, Rahaman i Boulder chcą dokooptować pana do składu komisji. Nie odmówi pan? Sami ludzie Syrty.
— Choćbym chciał, nie mogę — odpowiedział i na tym się rozstali.
O dziewiątej wieczorem zebrali się ponownie. Pełne przesłuchanie taśm było dramatyczne — a jeszcze bardziej film, który przyszło obejrzeć, pokazujący wszystkie fazy katastrofy, od pojawienia się w zenicie zielonej gwiazdy „Ariela”. Hoyster podsumował potem tymczasowe wyniki badań — bardzo lakonicznie.
— Wygląda istotnie na to, że zawiódł komputer. Jeśli nie ogłosił normalnym trybem meteorytowego alarmu — zachował się tak, jakby „Ariel” leżał na kolizyjnym kursie z jakąś masą. Rejestraty wykazują, że przekroczył dozwoloną moc ciągu o trzy jednostki. Dlaczego to zrobił, nie wiemy. Może wyjaśni coś sterownia — miał na myśli taśmy rejestrujące „Ariela”; Pirx był tu sceptykiem. — Tego, co się działo w sterowni w ostatnich chwilach, nie można zrozumieć. W każdym razie komputer nie zawiódł pod względem operacyjnego tempa — w szczycie kryzysu podejmował decyzje z pełną sprawnością, bo iterował w nanosekundach wszystkie swoje polecenia dla agregatów. Także agregaty pracowały bez zarzutu do końca. To całkiem pewne. Nie wykryliśmy absolutnie niczego, co by mogło świadczyć o zewnętrznym lub wewnętrznym zagrożeniu procedury wdrożonego lądowania. Od godziny 7,03 do 7,08 przebiegało doskonale. Decyzja komputera — odwrócenia procedury i próby poronnego startu — nie daje się, jak dotąd, niczym wyjaśnić. Kolego Boulder?
— Nie rozumiem tego.
— Błąd programowania?
— Wykluczony. „Ariel” lądował tym programem szereg razy — osiowo i we wszystkich możliwych dryfach.
— Ale na Księżycu. Tam jest mniejsze ciążenie.
— To może mieć pewne znaczenie dla agregatów mocy, ale nie dla zespołów informacji. A moc nie zawiodła.
— Kolego Rahaman?
— Nie znam dobrze tego programu.
— Ale model komputera pan zna?
— Tak.
— Co może przerwać tok procedury lądowania, jeżeli nie ma przyczyn zewnętrznych?
— Nic.
— Nic?
— Bomba podłożona pod komputer — zapewne… Padły wreszcie te słowa. Pirx słuchał z największą uwagą. Szumiały ekshaustory, dym zgęszczał się przy ich wylotach pod sufitem.
— Sabotaż?
— Komputer działał do końca, jakkolwiek w sposób dla nas niepojęty — zauważył Kerhoven, jedyny intelektronik w komisji, który był miejscowym człowiekiem.
— No… bomba, tak to tylko powiedziałem — wycofał się Rahaman. — Procedurę główną, więc lądowania albo startu, może przerwać w normie, jeśli komputer jest sprawny, tylko coś nadzwyczajnego. Wypadnięcie mocy…
— Moc była.
— Ale w zasadzie komputer może przerwać główną procedurą?
Przewodniczący wiedział to przecież. Pirx rozumiał, że nie mówi teraz do nich: mówił to, co miała usłyszeć Ziemia.
— Teoretycznie może. Praktycznie — nie. Od czasu powstania kosmonautyki nie zdarzył się alarm meteorytowy w toku lądowania. Meteoryt można wszak wykryć w zbliżaniu. Wtedy lądowanie po prostu się odracza.
— Ale nie było przecież żadnych meteorytów?
— Nie.
To był koniec ślepej uliczki. Przez chwilę panowała cisza. Ekshaustory szumiały. Było już ciemno za okrągłymi oknami. Marsjańska noc.
— Potrzebujemy ludzi, którzy budowali ten model i którzy go obciążyli testowo — rzekł wreszcie Rahaman.
Hoyster skinął głową. Przeglądał podany mu przez telefonistkę meldunek. — Do sterowni dotrą za jakąś godzinę — rzekł. A potem, podnosząc głowę: — Macross i van der Voyt wezmą jutro udział w obradach.