— Jesteście z wioski, prawda? Ile macie lat? Jak się nazywacie?
— To Freja, ja mam na imię Tyr. Ona ma dziewięć lat, ja dwanaście.
— Freja… Tyr… — Roześmiał się. — Dawniej takie imiona nie były dozwolone. Ale czasy się zmieniają. — Na moment w jego oczach zabłysła iskra ożywienia. Uśmiechnął się do nas przyjacielsko, wręcz konfidencjonalnie. — Wiecie, kto tu kiedyś mieszkał? Cesarz Maksencjusz we własnej osobie! Tu miał swój domek myśliwski. Sam cesarz! Zatrzymywał się tutaj w czasie polowań na jelenie, łowił ile się dało i jechał do Wenii, do pałacu Trajana, gdzie odbywały się huczne uczty. Rzeki wina, sarnie udźce na rożnach, co za czasy, co za czasy!
Zacząć krztusić się i kasłać. Freja położyła rękę na jego wątłych ramionach.
— Nie powinien pan tyle mówić. Do tego trzeba więcej sił.
— Masz rację. — Pogłaskał ją po ręce. Sam miał dłoń kościotrupa. — Ile to lat minęło. Ale ja zostałem, dbam o porządek… na wypadek gdyby cesarz znów chciał zapolować… Na wypadek gdyby… gdyby… — Patrzył ze smutkiem, przybity. — Już nie ma cesarzy, prawda? Niech żyje pierwszy konsul! Niech żyje! Niech żyje Juniusz Skawiola! — Podniósł głos skrzekliwie.
— Konsul Juniusz nie żyje — powiedziałem. — Teraz pierwszym konsulem jest Marcellus Turritus.
— Skawiola nie żyje? Naprawdę? — Wzruszył ramionami. — Rzadko tu słyszę nowiny. Jestem tylko stróżem, nigdzie się stąd nie ruszam. Trzymam porządek na wypadek, gdyby… gdyby…
Oczywiście, nie był stróżem. Freja od razu go przejrzała. Spostrzegła podobieństwo zasuszonego staruszka do wspaniałej postaci Cezara Maksencjusza na obrazie wiszącym z tyłu na ścianie. Wystarczyło pominąć różnicę wieku (cesarz musiał mieć najwyżej trzydzieści lat w chwili malowania portretu) i fakt, że władca prezentował się we wspaniałym obsypanym medalami mundurze, a starzec chodził w łachmanach. Pozostał jednak długi podbródek, krogulczy nos i przenikliwe krystalicznie niebieskie oczy. Rysy twarzy żywcem wzięte z portretu. Ja zauważyłem to później, lecz dziewczyny mają lepszy wzrok do takich rzeczy. Szczupły staruszek był najmłodszym bratem cesarza Maksencjusza, Kwintusem Fabiusem Cezarem, ostatnim potomkiem starego cesarskiego rodu i tym samym prawdziwym cesarzem. Żyjącym w ukryciu od upadku Cesarstwa pod koniec drugiej wojny zjednoczeniowej.
Zwierzył się dopiero podczas naszych trzecich lub czwartych odwiedzin. Długo udawał, że jest zwyczajnym człowiekiem, którego los rzucił w to ustronie, kiedy obalano stary reżim, wykonującym swoją pracę mimo starczych dolegliwości z nadzieją, że pewnego dnia do władzy powróci cesarska rodzina, a chatka myśliwska przyda się w czasie łowów.
Zaczął nam dawać drobne prezenty, aż wreszcie wyznał, kim naprawdę jest.
Frei podarował misterny naszyjnik z wydłużonych, niebieskawych paciorków.
— Wykonany w Ajgyptos — oznajmił — tysiące lat temu. Uczyliście się w szkole o Ajgyptos, prawda? Wiecie, że było to wielkie państwo jeszcze przed nastaniem epoki Rzymu. — Drżącymi rękami nałożył jej naszyjnik.
Tego samego dnia wręczył mi skórzany woreczek, w którym znalazłem cztery lub pięć trójkątnych grotów strzał, wykonanych z różowego kamienia, starannie naostrzonych po brzegach. Oglądałem je ze zdumieniem.
— Z Nowego Rzymu — wyjaśnił — zamieszkanego przez lud o czerwonej skórze. Cesarz Maksencjusz uwielbiał Nowy Rzym, zwłaszcza daleki zachód, gdzie wędrują stada bizonów. Prawie co roku jeździł tam na łowy. Widzicie te trofea?
Faktycznie, w mrocznej, stęchłej izbie wisiały zwierzęce łby, w tym łby potężnych bizonów z gęstym, kręconym, brązowym włosiem, spozierających groźnie z galerii.
Przynosiliśmy mu z domu kiełbasę z ciemnym chlebem, a także świeże owoce i piwo. Gardząc piwem, dosyć nieśmiało poprosił o wino.
— Wiecie, że jestem Rzymianinem — przypomniał nam.
Zdobycie wina nie przyszło łatwo, bo w domu go nie piliśmy, a dwunastoletni chłopiec nie mógł wejść do winiarni bez narażania się na obmowę. Ostatecznie podkradłem kapkę ze świątyni, gdzie pomagałem babci. Było to tęgie, słodkie wino z rodzaju tych składanych na ofiarę. Nie wiem, czy mu smakowało, ale uprzejmie podziękował. Jak się dowiedziałem, od lat opiekowała się nim para starych ludzi, mieszkających po drugiej stronie lasu. Przynosili wino i żywność, lecz ostatnio przestali się pokazywać. Musiał więc samemu o siebie dbać, co przychodziło mu z trudem. Dlatego był taki wychudzony. Bał się, że pochorowali się lub nie żyją, ale kiedy zapytałem, gdzie mieszkają, żeby zasięgnąć bliższych informacji, zmarkotniał i zamilkł. Zaskoczyło mnie to. Gdybym wtedy wiedział, kim on jest i że jego znajomi są zwolennikami Cesarstwa, wszystko bym zrozumiał. Na razie jednak gubiłem się w domysłach.
Freja oświeciła mnie pewnego popołudnia, gdyśmy wracali do domu.
— Nie wydaje ci się, że on jest bratem cesarza? Albo samym cesarzem?
— Co?!
— Jednym z nich jest na pewno. Ta sama twarz.
— Nie wiem, siostro, o czym mówisz.
— Duży portret na ścianie, głupku. Portret cesarza. Nie zauważyłeś podobieństwa?
Pomyślałem, że jej odbiło. Kiedy wróciliśmy w następnym tygodniu, przyglądałem się portretowi długo i uważnie, patrząc na przemian to na niego, to na staruszka. Doszedłem do wniosku, że Freja może mieć rację.
Szalę przeważyły monety, które nam dał tego dnia.
— Nie mogę płacić pieniędzmi Republiki za to, co mi przynosicie — powiedział — ale weźcie te. Nie wydacie ich w sklepie, lecz dla niektórych, jak mniemam, mogą przedstawiać pewną wartość. Jako pamiątka po dawnych czasach. — Mówił z goryczą w głosie. Z wyświechtanego aksamitnego mieszka wydobył garść monet z miedzi i srebra. — Pochodzą z mennicy Maksencjusza. — Były identyczne jak te, które widziałem za pierwszym razem podczas myszkowania w szafkach na piętrze. Przedstawiały to samo młode, brodate, ogniste oblicze co portret. — A te są starsze, bite przez cesarza Laureolusa, który był cesarzem, gdy ja byłem dzieckiem.
— Ależ on podobny do pana! — bąknąłem.
To prawda. Nie był taki chudy, miał starannie uczesane włosy i brodę, a jednak dostojną twarz człowieka uwiecznionego na monetach można by z łatwością przypisać naszemu przyjacielowi stróżowi. I znów popatrywałem to na niego, to na trzymane w ręku pieniądze. Zadrżał. I ponownie obejrzałem się na ścianę z portretem.
— O, mylisz się — rzekł zmęczonym głosem. — Niczym go nie przypominam, niczym… — Zaczął łkać, ramiona mu się zatrzęsły. Uspokoił się nieco, gdy Freja podała mu wino. Wziął do ręki monety i długo je oglądał w milczeniu. Pokręcił głową ze smutkiem i w końcu oddał mi pieniądze. — Umiecie dotrzymać tajemnicy? — zapytał.
I wtedy zaczął opowieść. Prawdziwą. O wydarzeniach, które przez te wszystkie lata taił w skrytości serca.
Opowiadał o sielskim dzieciństwie przed sześćdziesięciu laty — w cudownych czasach między dwiema wojnami zjednoczeniowymi. Wspaniałe życie upływało mu na nieustannych podróżach od pałacu do pałacu, od Rzymu do Wenii, od Wenii do Konstantynopola, od Konstantynopola do Niszapuru. Był najmłodszym i najbardziej rozpieszczonym z piątki książąt królewskiej krwi. Jego ojciec umarł w młodym wieku, utonął w trakcie ryzykownych popisów pływackich. Po śmierci dziadka Laureolusa Augusta tron miał przypaść jego bratu Maksencjuszowi. On sam, Kwintus Fabius, po osiągnięciu dorosłości miał otrzymać godność gubernatora prowincji gdzieś w Syrii albo Persji, lecz na razie mógł się tylko pławić w dostatkach.