Выбрать главу

— Chcieliśmy ci tylko przynieść prezent na urodziny, babciu — powiedziała cichutko Freja. — Nie chcieliśmy zrobić nic złego.

— Oczywiście, moje dziecko. A teraz mi powiedz, skąd się to wzięło?

— Z nawiedzonego domku w lesie — odpowiedziała. Pokiwałem głową na potwierdzenie jej słów. Cóż mi pozostało? Inaczej kazałaby nam przysięgać pod ołtarzem.

* * *

Szczerze mówiąc, Freja i ja byliśmy zdrajcami Republiki. Sami się tego domyślaliśmy, odkąd zdaliśmy sobie sprawę, kim naprawdę jest staruszek. Po upadku poprzedniego ustroju ogłoszono nagonkę na cesarzy. Każdy spokrewniony w ściśle określonym stopniu z cesarzem został skazany na śmierć, ażeby nikt w przyszłości nie zgłosił się z pretensjami do tronu.

Powiadano, że garstka członków rodziny panującej zdołała uciec, lecz udzielanie im wsparcia i opieki było poważnym przestępstwem. A w naszym przypadku chodziło nie o kuzyna drugiego stopnia czy jakiegoś ciocinego prawnuka, zaszytego w leśnej głuszy, ale rodzonego brata cesarza. Mało tego, prawowitego cesarza w oczach tych, którzy nie przyjęli do wiadomości upadku Cesarstwa. Mieliśmy obowiązek wydać go kwestorom. Był jednak taki stary, wątły, zasuszony. Jakże mógł zagrozić Republice? Nawet jeśli potępiał Rewolucję i wierzył, że jedynie wyznaczony przez bogów cesarz jest w stanie dać światu prawdziwy pokój.

Byliśmy dziećmi. Nie mieliśmy pojęcia, czym ryzykujemy i na jakie niebezpieczeństwo wystawiamy rodzinę.

W ciągu następnych dni w naszym domu panowała ciężka atmosfera. Odbywały się szeptane narady babci z mamą, tak byśmy nic nie słyszeli, a pewnego wieczoru, kiedy rozmówiły się z tatą (nam nie wolno było wychodzić z pokoju), padły ostre słowa i było trochę krzyku. Panujące przez pewien czas ponure milczenie poprzedziło kolejną turę cichych, tajemniczych rozmów. W końcu wszystko się unormowało. Babcia nie dołączyła figurki Pana do swojej kolekcji staroci i nigdy już o niej nie mówiła.

Zrozumieliśmy, że przyczyną kłopotów było cesarskie godło. Mimo to nie wiedzieliśmy, w czym rzecz. Ciągle miałem wrażenie, że babcia — jak wielu z jej pokolenia — potajemnie sprzyja zwolennikom Cesarstwa. Bądź co bądź, pielęgnowała dawne tradycje, była kapłanką Junony Teutońskiej, krzywo patrzącą na odradzający się kult starych germańskich bóstw — pogańskich, jak o nich mówiła — i miała za złe tacie to, jakie dał nam imiona. Powinna więc cieszyć się z posiadania czegoś, co należało do cesarzy. Ale, podkreślę to jeszcze raz, byliśmy wtedy dziećmi. Nie braliśmy pod uwagę, że Republika rozprawiała się surowo z każdym, kto praktykował cezaryzm. Ani tego, że bez względu na osobiste zapatrywania polityczne babci, niekwestionowanym panem domu był ojciec, oddany republikanin.

— Domyślam się, że zaleźliście do tej starej chałupy w lesie — powiedział ojciec mniej więcej po tygodniu. — Trzymajcie się od niej z daleka. Słyszycie? Macie tam nie chodzić!

Nie zamierzaliśmy się sprzeciwiać tak surowym poleceniom. Zawsze słuchaliśmy się ojca.

Aż nagle, kilka dni później, podsłuchałem jednego ze starszych chłopaków ze wsi, kiedy mówił o wyprawie do nawiedzonego domu. Najwyraźniej Marek Aureliusz Schwarzchild nie tylko mnie opowiadał o duchu z błyszczącą flintą, inni więc też mieli chrapkę na tę flintę.

— Nas pięciu, on jeden — usłyszałem. — Duch czy nie duch, załatwimy go.

— A jeśli flinta też jest duchem? — padło pytanie. — Taka nam się nie przyda.

— Żadna flinta nie jest duchem — rzekł pierwszy mówca. — Ona jest prawdziwa. I łatwo będzie odebrać ją duchowi.

Powtórzyłem wszystko Frei.

— Co robimy? — zapytałem.

— Idziemy go ostrzec, bo zrobią mu coś złego.

— Ale tata powiedział…

— Trudno. On się musi gdzieś schować. Inaczej jego krew spadnie na nas.

Próżno było się kłócić. Gdybym nie wybrał się z nią do lasu, poszłaby sama. Nie miałem wyboru. Modliłem się do Wodana, żeby ojciec się nie dowiedział, a jeśli się dowie, żeby mi wybaczył. Tak więc ruszyliśmy do lasu, minęli źródełko Agrypiny, posągi pięknego młodzieńca, drzewo Baldura, by skręcić na swojską ścieżkę za dębem z lśniącymi liśćmi.

— Coś jest nie tak — oznajmiła Freja, gdy zbliżaliśmy się do domku myśliwskiego. — To pewne.

Freja stale miewała dziwne przeczucia. Dostrzegłem strach w jej oczach i sam się zląkłem.

Skradaliśmy się bardzo ostrożnie. Ani śladu Kwintusa Fabiusa. Pod drzwiami chaty zauważyliśmy, że są uchylone i zdjęte z zawiasów, jakby ktoś włamał się do środka. Freja położyła mi rękę na ramieniu. Spojrzeliśmy na siebie. Wziąłem głęboki oddech.

— Zaczekaj tu — powiedziałem i przestąpiłem próg.

Wnętrze przedstawiało sobą straszny widok. Wszystko splądrowano: meble roztrzaskano, szafki przewrócono, rzeźby leżały potłuczone. Ktoś pociął na kawałki każdy obraz. Zniknęła kolekcja broni i zbroi.

Przechodziłem z izby do izby, szukając Kwintusa Fabiusa. Nie było go, lecz na podłodze w głównym korytarzu zauważyłem plamy krwi — jeszcze świeże, bo lepkie.

Freja czekała na werandzie. Drżąc, walczyła z łzami.

— Za późno — powiedziałem.

* * *

Oczywiście, chłopcy ze wsi nie mieli z tym nic wspólnego. Nie dokonaliby aż takich zniszczeń. Zrozumiałem — Freja zapewne również, choć byliśmy wstrząśnięci i unikaliśmy rozmów na ten temat — że babcia powiedziała ojcu o znalezieniu cesarskich skarbów w starym domku, on zaś, spełniając swój obywatelski obowiązek, poszedł z tym do kwestorów. Ci udali się na miejsce, zdybali Kwintusa Fabiusa i — podobnie jak Freja — rozpoznali w nim cesarza. A zatem moja chęć obdarowania babci pięknym prezentem przyniosła zgubę staruszkowi. Podejrzewam, że ze względu na stan zdrowia i tak by już długo nie pożył, lecz do dziś nie otrząsnąłem się z poczucia winy za to, do czego nieumyślnie doprowadziłem.

W późniejszych latach, kiedy las był w większości wycięty, w starym domku wybuchł pożar. Jako młody człowiek, pomagałem w akcji gaśniczej. W czasie przerwy w pracy zadałem pytanie dowódcy straży pożarnej, emerytowanemu kwestorowi imieniem Lucencjusz:

— To był kiedyś cesarski domek myśliwski, prawda?

— Owszem, dawno temu.

Przyglądałem mu się uważnie w świetle drżących płomieni. Był ode mnie sporo starszy, w wieku mojego ojca.

— Kiedy byłem mały — powiedziałem ostrożnie — ludzie mówili, że ukrywał się tu jeden z młodszych braci cesarza. I że kwestorzy w końcu go schwytali i zabili.

Wyraźnie go zaskoczyłem. Wydawał się też zakłopotany.

— Mówisz, że słyszałeś o tym?

— Zastanawiałem się, czy to prawda, że był cesarzem.

Lucencjusz odwrócił wzrok.

— To był tylko stary włóczęga — rzekł ściszonym głosem. — Stary, kłamliwy włóczęga. Pewnie opowiadał niestworzone bujdy łatwowiernym młokosom, ale był jedynie starym włóczęgą. Starym, zaniedbanym, kłamliwym włóczęgą. — Spojrzał na mnie z ukosa, a potem odszedł, żeby skrzyczeć kogoś, kto rozwijał węża w niewłaściwy sposób.

Stary, zaniedbany włóczęga. To prawda. Ale kłamca? Nie.

Po dziś dzień noszę w sercu wspomnienie człowieka będącego reliktem minionej epoki. Teraz, kiedy sam jestem stary, może tak stary, jak on wtedy, pełniej rozumiem jego słowa. Nie podzielam jego przekonania, jakoby bez cesarza niemożliwy był pokój, bo cesarz to też człowiek, tak samo jak konsul, który go zastąpił. Ale twierdząc, że czasy cesarstwa były w istocie czasami pokoju, niekoniecznie rozmijał się z prawdą, nawet jeśli wojny nie należały wtedy do rzeczy nieznanych.