Выбрать главу

PÓŁNOC

Topór i skała

Honor górala

Shadoree nadeszli dokładnie z tej strony, z której się ich spodziewano. Dwunastu objuczonych jak muły mężczyzn wyłoniło się z lasu na wschodnim krańcu hali. Zatrzymali się na skraju drzew. Wyglądali, jakby szli bez przerwy przez ostatnie kilka dni, brudni, zarośnięci, zdyszani. Zbliżał się wieczór i słońce świeciło im prosto w oczy, a rozległa połać hali, lekko pofałdowana i skrząca świeżym śniegiem, wyglądała czysto i spokojnie. Wabiła, obiecując łatwiejszą drogę i brak zasadzki.

Oczywiście kłamała.

Pierwszy z mężczyzn postąpił kilka kroków naprzód, zapadając się po kolana w miękki puch. Widać śnieg spadł nie wcześniej niż zeszłej nocy. Przybysz poprawił wielki wór na ramionach, warknął coś do reszty i ruszył przed siebie, najwyraźniej zamierzając przeciąć halę wpół, najkrótszą drogą. Inni ruszyli za nim w kilkustopowych odstępach. Po jakichś stu krokach przewodnik zatrzymał się, ciężko dysząc, i dał znać drugiemu w kolejności, żeby go zastąpił. Sam poczekał, aż reszta grupy go minie, i zajął miejsce na końcu. Po następnych stu krokach nastąpiła kolejna zmiana, potem jeszcze jedna. Jak na ludzi, którzy najpewniej mieli za sobą całonocną wędrówkę, utrzymywali niezłe tempo. W kwadrans przebyli połowę drogi.

I wtedy hala ich zdradziła.

Śnieg po obu stronach wyciągniętej w długi wąż grupy eksplodował w kilkunastu miejscach. Z tumanów lodowego puchu wyskoczyły owinięte w futra, wymachujące bronią postacie. Powietrze przeszył krzyk:

– Górska Straż! Rzucić broń!

Shadoree ani myśleli słuchać.

—— • ——

Chwilę później było po wszystkim. Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt patrzył obojętnie, jak jego ludzie nożami sprawdzają, czy któryś z bandziorów nie udaje trupa. Dwóch, wziętych żywcem, wiązano właśnie na uboczu. Hala nie wyglądała już jak oaza spokoju – na zdeptanym śniegu, między trupami i porzuconymi tobołami, wykwitały plamy jaskrawej czerwieni. Gdzieniegdzie prześwitywała późnojesienna trawa.

– Szlag trafił malowniczy widoczek – mruknął w przestrzeń.

– Słucham, panie poruczniku? – Stojący opodal dziesiętnik spojrzał pytająco.

– Nic, nic, Varhenn. Po nocy w norze zawsze gadam do siebie. Jakie straty?

Wytatuowana twarz podoficera rozjaśniła się.

– Trzech rannych. W tym tylko jeden poważnie, dostał w kolano i nie będzie mógł chodzić.

– W porządku, i tak miałem wysłać gońca do Belenden. Gdy dołączy reszta, przygotujecie sanie i psy.

– Tak jest.

Porucznik spojrzał na jeńców.

– A ci?

– Jeden młodzik i jeden idiota. Nie będzie z nich pożytku.

– Jeszcze zobaczymy. – Oficer odwrócił się do grupy żołnierzy. – Andan! Zaszczyć uwagą swojego dowódcę.

Andan-keyr-Treffer, najmłodszy z jego dziesiętników, przytruchtał posłusznie i ani ciężki, łuskowy pancerz, ani pas obciążony szablą i toporem na krótkim stylisku najwyraźniej mu nie przeszkadzały. Kenneth wiedział, że to nie nadgorliwość czy służalczość. Po nocy spędzonej w wygrzebanych w śniegu norach każda odrobina ruchu była błogosławieństwem. Podoficer był niski i krępy, na dodatek zarośnięty jak niedźwiedź; w ciemnej uliczce mógłby przestraszyć każdego przechodnia. Porucznik westchnął w myślach i przeniósł wzrok na drugiego dziesiętnika.

Varhenn Velergorf, siwowłosy i wąsaty, w krótkiej kolczudze, skórzanych portkach i kosmatej baranicy narzuconej na grzbiet, wyglądał jak zbir. Na policzkach, czole i grzbietach dłoni miał niebieskie, siwe i czarne plemienne tatuaże. Przypominający katowskie narzędzie topór, z długą na dziesięć cali brodą, trzymał przerzucony niedbale przez ramię. Żeleźce ciągle lepiło się od krwi.

Wyglądamy, psiakrew, gorzej niż banda zbójców, pomyślał Kenneth. Nic dziwnego, że każą nam się okrzykiwać przy każdym spotkaniu.

– Andan – zwrócił się najpierw do młodszego dziesiętnika. – Zrobisz zbiórkę. Chcę powiedzieć parę słów. Potem przeszukasz rzeczy Shadoree. Może dowiemy się, gdzie szli.

Dziesiętnik wykonał coś, co od biedy mogło uchodzić za salut.

– Taaa jest. A czarownik?

Oficer skrzywił się.

– Nie będę na niego czekał. Wie nie więcej niż my i sprawia same kłopoty. Nie po to kazałem Berghowi trzymać go z daleka, żeby teraz czekać na jaśnie wielmożnego mistrza – stwierdził z przekąsem. – Aha, Andan, żadnego obcinania uszu, nie tym skurwysynom.

– Jasne.

– Biegiem!

Krępy podoficer potruchtał do żołnierzy. Kenneth odwrócił się do Velergorfa.

– Gdy Andan skończy, wyślesz kilku ludzi, żeby przygotowali na skraju lasu duży stos.

– Tak jest.

– Potem przesłuchamy tych dwóch. A co do zbiórki... Pamiętasz o mojej prośbie?

Siwowłosy dziesiętnik uśmiechnął się lekko.

– Pamiętam, panie poruczniku.

– No to nadstawiaj uszu.

Kenneth odwrócił się, spoglądając w kierunku zachodzącego słońca. Z tej strony hala ciągle wyglądała czysto i spokojnie. W ależ straszne gówno wdepnęliśmy, pomyślał. Zanim sprawa się skończy, ubabrzemy się po same uszy.

Kilkanaście kroków za nim Andan skończył ustawiać oddział w szeregu. Siedemnastu żołnierzy – malownicza zbieranina, wyposażona w imponującą kolekcję pancerzy, hełmów, tarcz i najróżniejszego uzbrojenia zaczepnego. Tylko trzech zadało sobie trud założenia płaszczy ze znakami Górskiej Straży. Porucznik ruszył w ich stronę.

Wiedział, że sam nie wygląda lepiej. Nosił futrzany kubrak narzucony na koszulę z surowego sukna, solidne buty i spodnie ze skóry młodej foki uszyte, aherską modą, sierścią do wewnątrz. Do tego połatana kolczuga, prosty hełm, długi miecz i okrągła tarcza ze spiczastym umbem. Gdyby nie jasnoszary płaszcz z wyszytymi na przodzie dwoma szóstkami i stylizowanym łbem wessyrskiego owczarka – symbolem Górskiej Straży – nikt przy zdrowych zmysłach nie wziąłby go za cesarskiego żołnierza.

Górska Straż była jedną z tych jednostek Cesarstwa Meekhańskiego, której historia sięgała przedmeekhańskich czasów. Zanim Imperium oparło się w marszu na północ o góry Ansar Kirreh, ziemiami tymi władała luźna liga plemion wessyrskich, których główną siłą były właśnie oddziały bitnych górali, zwane Górską Strażą. W trakcie wojny z Meekhanem znający teren jak własną kieszeń strażnicy nie raz i nie dwa utarli nosa imperialnej piechocie, budząc niechętny podziw i uznanie napastników. Po sześciu latach wojna zakończyła się objęciem przez Imperium protektoratu nad ziemiami między rzeką Vanawen a łańcuchem górskim, zwanym Wielkim Grzbietem. Przez następne kilkadziesiąt lat protektorat łagodnie przeszedł w pełną aneksję. Stało się to dzięki dość rozsądnej polityce Imperium, które przyznało tubylcom pełnię praw, przysługujących rodowitym Meekhańczykom, i nie wtrącało się za bardzo do miejscowych zwyczajów i tradycji. Niejako przy okazji słynąca z pragmatyzmu imperialna armia przyjęła na swój żołd Górską Straż, doceniając jej wartość i zalety. W terenie pozbawionym utwardzonych dróg, na górskich ścieżkach, w wąskich kotlinach i na wietrznych szczytach strażnicy okazali się po prostu lepsi od regularnej ciężkiej piechoty. Pozwolono im nawet zachować pierwotny podział na oddziały, liczące po stu i tysiąc ludzi, zwane już jednak, zgodnie z meekhańską terminologią, kompaniami i pułkami. W porównaniu z liczącymi dwanaście dwustuosobowych kompanii pułkami meekhańskiej piechoty oddziały Górskiej Straży były mniejsze, ale szybsze i znacznie ruchliwsze. Idealne do górskich potyczek. Strażnicy rekrutowali żołnierzy z miejscowych górali, pozwalając każdemu zachować własne uzbrojenie i stosować ulubiony styl walki, bo w tych okolicach rzadko ścierano się w szyku, zwartymi oddziałami, tarcza przy tarczy. W rezultacie przeciętny oddział Straży wyglądał jak banda zbójów. A porucznik Kenneth-lyw-Darawyt właśnie stanął przed takim oddziałem.