Przed nim pojawiło się zawirowanie, niewielka trąba powietrzna. Zatańczyły porwane w górę kamienie, ziemia i pecyny błota. Kenneth rzucił się w bok i przetoczył, o włos mijając lecącą na niego grudę lodu wielkości ludzkiej głowy. Poderwał się natychmiast i runął na maga z wściekłym rykiem. Ten po raz drugi zrejterował, pobiegł w górę gładką jak stół halą, która jakieś dwieście kroków dalej urywała się jak nożem uciął. Stamtąd nie było ucieczki. Chyba że ktoś był czarodziejem.
Kenneth obejrzał się. Ostatnie zaklęcie uderzyło w bok żlebu, powodując osunięcie się lawiny błota i kamieni. Upłynie trochę czasu, zanim jego ludzie się stamtąd wydostaną. Ścigał czarownika sam.
Odległość między nimi stopniowo się zmniejszała. Dwadzieścia kroków, osiemnaście, piętnaście. Do urwiska było coraz bliżej i widział już, że nie uda mu się go dopaść. Czuł łomot krwi w skroniach, powietrze zdawało się mieć gęstość smoły, a mag ciągle sunął przed siebie, jakby ślizgając się po lodzie.
Rzucę mieczem, pomyślał. Jeśli się nie zatrzyma, rzucę.
Czarownik zatrzymał się tuż przy krawędzi przepaści i odwrócił z twarzą wykrzywioną wściekłością.
– Ty! Wszystko przez ciebie! Ty brudny, zapchlony pętaku! Jeśli ktoś ma mi za wszystko zapłacić, to możesz być ty! – powietrze wokół zamgliło się lekko, śnieg w promieniu kilku stóp zaczął parować. Gromadził Moc.
Kenneth zgarbił się i uniósł wyżej tarczę. Ruszył na Amandellartha, nie spuszczając oczu z jego rąk. Jednego był już pewien, mag zawsze uwalniał czary gestami. Na ustach czarownika pojawił się krzywy uśmieszek.
– Więc to prawda, co mówią o Górskiej Straży. Nie macie ani krzty rozsądku. Zbyt głupi, by wiedzieć, kiedy ustąpić. – Od niechcenia pstryknął palcami, wokół dłoni zatańczyły maleńkie płomyki. – Wiesz, co się teraz stanie, nieprawdaż? Zabiję cię, a potem przeskoczę w bezpieczne miejsce, tak jak na lodowcu. Potem zadbam, żeby żaden z was nie wrócił na drugą stronę. Nikt nigdy nie pozna prawdy, twoja kariera się skończy, a dobre imię legnie w gruzach. A ty mimo wszystko nie chcesz zrezygnować. Gdyby to nie było tak beznadziejnie żałosne, czułbym nawet coś w rodzaju podziwu.
Kenneth zbliżył się na może dziesięć kroków. Wiedział, że mimo przechwałek czarownik musi być zmęczony i czeka na okazję do rzucenia niezawodnego czaru. Za plecami Amandellartha skalna płaszczyzna załamywała się i mknęła w dół, skąd dochodził do nich łoskot wody. Dla maga jedyną szansą ucieczki była droga jedną ze Ścieżek Mocy.
Udając, że poprawia tarczę, oficer rozpiął rzemień podtrzymujący ją na przedramieniu.
– Dlaczego, czarowniku? Dlaczego?
Amandellarth opuścił rękę i spojrzał na niego jak na zwierzę, które nagle przemówiło.
– No proszę, nagle zaczynamy zadawać pytania. A skąd to wzięła nam się ta maniera? Zrezygnowaliśmy ze ślepego wykonywania rozkazów i próbujemy zrozumieć, co się wokół nas dzieje? Wysilamy namiastkę umysłu, który do tej pory zajmował się tylko żarciem, piciem i szukaniem dziury, w którą można by wsadzić kuśkę? I cóż to wymyśliliśmy?
Kenneth zatrzymał się dziesięć kroków od maga, opuścił ręce i wziął głęboki wdech, próbując uspokoić rozszalałe serce.
– Talent jest dziedziczny – zaczął, robiąc pół kroku do przodu. – To wiedzą nawet dzieci. Ale zarówno czarodzieje, jak i czarodziejki, mają poważne kłopoty z dorobieniem się w pełni zdrowego potomstwa. Przeważnie rodzą im się potworki, wypaczone przez Moc. Talent dziedziczy się przeważnie z przeskokiem, po ciotkach, wujkach i innych krewnych. A od setek lat znalezienie sposobu na kontrolowanie tej dziedziczności jest marzeniem każdej gildii czarodziejów. To dałoby jej przewagę nad innymi – zamiast całymi miesiącami, a niekiedy nawet latami poszukiwać dzieci uzdolnionych, można by założyć hodowlę. Dynastię magów, z pokolenia na pokolenie potężniejszych i znaczących coraz więcej. Aż w końcu nikt nie mógłby się im oprzeć.
Z twarzy czarownika zniknął wyraz pogardliwego lekceważenia.
– Nie doceniłem cię, strażniku. Co jeszcze mi opowiesz?
– Shadoree byli eksperymentem. W tym rodzie w ciągu ostatnich trzystu lat pojawiło się kilku magów, więc postanowiliście sprawdzić, co się stanie, jeśli nie będą rozcieńczać krwi. Mówiąc wy, mam na myśli twoją gildię, Bractwo z Werhenn. Nie wiem, czy inne gildie o tym wiedziały, ale nie sądzę. Zbyt cenicie tajemnice i sekrety, żeby się nimi dzielić, nawet między sobą. Sami to zaplanowaliście, czy okazja nadarzyła się przypadkiem?
Czarodziej uśmiechnął się leciutko.
– Nazwijmy to przypadkiem, któremu odrobinę dopomogliśmy.
– Ale eksperyment wymknął się spod kontroli. Zakończył fiaskiem. Shadoree okazali się nie do opanowania i nie do wyśledzenia, bo niewyszkoleni utalentowani mają świetną aurę ochronną – używają Mocy w sposób zbyt chaotyczny, żeby dało się odróżnić to od naturalnych fenomenów, zaburzeń w Źródłach, pulsowania Uroczysk. Więc kiedy zaczęła ich poszukiwać Górska Straż, przyłączyliście się do nas.
– Fiaskiem? – Mag uniósł brwi. – Fiaskiem? Nie wiesz, o czym mówisz, robaku. Wśród nich co dwunasty potrafił czerpać ze Źródeł. Jeden na tuzin, słyszysz człowieczku? Normalnie wśród ludzi potrafi to jeden na tysiąc, wystarczająco utalentowani, żeby zostać członkami lepszych gildii, pojawiają się raz na dziesięć tysięcy, a arcymagowie raz na milion. Dzieci tych, których zamordowaliście tam na dole, mogłyby wstrząsnąć światem!
– W to nie wątpię. – Kenneth zrobił następny kroczek w przód. – Ale ostatnimi czasy świat ma stanowczo dość wstrząsów. A jak zamierzaliście ich wykarmić? I co zrobić, gdy dorosną?
– Kanibalizm był ułomnością nabytą, a nie wrodzoną, podobnie jak kilka innych przypadłości...
– Nieludzkie okrucieństwo? Skłonność do zadawania bólu i śmierci, radość czerpana z cierpienia? To są według ciebie jakieś tam przypadłości? Widziałem, co zrobili w Koory-Amenesc i tutaj, w jaskiniach aherów. Oni nie żywili się ciałami ludzi, lecz ich cierpieniem. Byli ogarnięci szaleństwem zbyt głębokim, by ich z niego wyrwać.
– No proszę. – Czarownik skrzywił się lekko. – Czekałem, kiedy dojdziemy do wniosków, wysnutych przez domorosłego pogromcę zła. Jakie jeszcze rewelacje mnie czekają?
Śnieg wokół stóp czarownika zabarwił się głęboką purpurą i Kenneth zrozumiał, dlaczego ich rozmowa tak długo trwa. Mag był ranny, któryś z bełtów przebił magiczną osłonę i czarodziej potrzebował czasu, żeby powstrzymać krwawienie i zaleczyć ranę.
– Żadne. Powiedz mi jeszcze tylko, czy wypadek na lodowcu to też przypadek, czy planowałeś to od samego początku.
– Powiedzmy, że musiałem znaleźć się na miejscu przed wami. Wiedziałem, że Borehed jest gdzieś w tych okolicach, a nietrudno było się domyślić, co go tu sprowadza. Miałem zamiar wyprowadzić klan w bezpieczne miejsce, znaleźć mu kryjówkę na zimę. Niestety, spóźniłem się, te zwierzęta zaatakowały w chwili, gdy dotarłem do klanu. Przyznaję, że ich nie doceniłem. A wy? No cóż, mieliście dotrzeć na miejsce, natknąć się na tych dzikusów, przy odrobinie szczęścia wycofać i zameldować, że Shadoree przestali istnieć, wybici do nogi przez aherów, a ja zginąłem na lodowcu. To byłoby najlepsze rozwiązanie. Dla wszystkich.
– Dla tych, co zginęli, też? – Porucznik zrobił kolejny krok. Od czarownika dzieliło go już tylko kilka jardów.
– Im już nic nie mogło pomóc. Ale my tu sobie dyskutujemy, a na mnie już pora. – Mag uznał, że dzieląca ich odległość jest już wystarczająca. – Pozwolisz, że cię gorąco pożegnam.