Kenneth skoczył w prawo w chwili, gdy dłoń maga wystrzeliła w jego stronę. Zahamował w pół kroku, obrócił się na pięcie, wyciągając rękę z mieczem szeroko w bok, dla utrzymania równowagi, i rzucił w czarownika tarczą, która pomknęła jak wielki dysk i eksplodowała po spotkaniu z wystrzelonym przez maga strumieniem Mocy. Porucznik runął pochylony w dym po wybuchu, dopadł czarownika w dwóch skokach – i uderzył. Tak jak mógł w danej chwili, głową w twarz, poprawił kolanem w krocze i czując, że traci równowagę, płazem miecza w bok głowy. Amandellarth kwiknął, zacharczał, zadławił się krwią i... zapadł pod ziemię. Oficer zachwiał się rozpaczliwie ledwo unikając runięcia w stułokciową przepaść, która niespodziewanie otworzyła mu się pod nogami. Nie przypuszczał, że czarownik stał tak blisko krawędzi. W ostatniej chwili cofnął się i przystanął, nasłuchując odgłosu ciała odbijającego się od skalnej ściany i wpadającego do wody.
Czyżby jednak skoczył? Poczuł zimny dreszcz. Mając dość czasu, czarownik zrobiłby wszystko, żeby żaden z żołnierzy nie powrócił żywy na drugą stronę lodowca.
Zaciskając zęby, wychylił się i zerknął w dół.
Amandellarth wisiał jakieś sześć stóp niżej, uczepiony oburącz wystającej ze ściany lodowej bryły. Nogami rozpaczliwie machał w powietrzu. Gdy uniósł głowę, ich spojrzenia na chwilę się spotkały. Mimo krwi lejącej się z rozbitego nosa i puchnącego w oczach policzka, czarodziej nadal patrzył arogancko i wyniośle. Po chwili wzrok maga powędrował w dół, ku kotłującej się sto łokci niżej białej kipieli i wynurzających się z niej co chwila czarnych głazów.
– Wiem, o czym myślisz, czarowniku. – Porucznik dziwił się, że głos mu nie drży. – Gdyby to było dwieście łokci, a jeszcze lepiej trzysta, mógłbyś zaryzykować. Z twoimi umiejętnościami zdążyłbyś spleść Moc i wyjść z tego bez zadrapania.
– Lina – Amandellarth dyszał ciężko, a zaciśnięte wokół sopla dłonie drżały z wysiłku. – Rzuć mi linę.
– Nie. Za wszystkich ludzi, którzy przez ciebie i twoich kamratów zostali zabici i pożarci. Za mieszkańców Koory-Amenesc i za rodzinę rymarza z Handerkeh, za moich chłopców, którzy tu dali głowę, i za aherów, tak, nie przesłyszałeś się, za aherów, którzy razem z nimi ginęli. A nawet za tych nieszczęśników, których zmusiliście do rozmnażania między sobą jak zwierzęta, aż stali się czymś gorszym od zwierząt.
– Nie baw mi się tu, jebańcu, w sąd – czarownik zawarczał. Jego oddech stawał się coraz szybszy. – Zbyt nisko stoisz, żeby mnie sądzić. Rzuć mi linę, a obiecuję, że o wszystkim zapomnę, a ty nie będziesz żałował. Gildia umie się zatroszczyć o lojalnych ludzi...
– Ty nie rozumiesz, prawda? – Kenneth pochylił się i spojrzał prosto w oczy maga. – Mógłbym ci cały miesiąc mówić o uczciwości, odpowiedzialności, prawości i honorze, a ty tylko byś się zaśmiał i nazwał mnie sentymentalnym głupcem bez, jak to ująłeś, krzty rozsądku. Nie znasz przysięgi Straży, a zwłaszcza tych słów o bronieniu i chronieniu wszystkich mieszkańców gór przed każdym wrogiem. Wszystkich i każdym.
Spojrzenie czarownika zapłonęło nienawiścią.
– Honor, obszarpańcu? Honor i ty? Oficer bratający się z aherami i mordujący wraz z nimi kobiety i dzieci. Nieformalnie jestem od ciebie wyższy stopniem i przysięgałeś bronić mojego życia za wszelką cenę. Jesteś skończony lyw-Darawyt. Przysięgam na wszystkich bogów, że jeszcze będziesz skamlał, błagając mnie o śmierć.
Kenneth wyprostował się.
– Czarodziej Amandellarth, którego przysięgałem bronić, zginął wczoraj bohaterską śmiercią na lodowcu. I tak zeznam przed każdym sądem. Nie znam cię, człowieku. Nie wiem, kim jesteś, poza tym, że walczyłeś przeciw moim ludziom w potyczce z Shadoree. Niech góry cię osądzą, nieznajomy.
Odwrócił się i ruszył z powrotem.
Przez kilka chwil towarzyszyła mu pełna zdumienia cisza.
– Wracaj tu! Słyszysz! – Po raz pierwszy w głosie czarownika zabrzmiał strach. – Wracaj, ty przeklęty bękarcie! Wyciągnąłem twoich ludzi! Na lodowcu!! Wyciągnąłem ich!!! Pamiętaj!!!!
Oficer przystanął.
– Gdybyś ich nie wyciągnął, czarowniku – powiedział głośno. – Gdybyś ich nie wyciągnął, ja wyciągnąłbym ciebie z tej dziury i oddał w ręce Boreheda.
Potem wolno pochylił się, wyczyścił dokładnie miecz o śnieg i osuszył go rąbkiem płaszcza. Wsunął broń do pochwy i ruszył z powrotem, czując, jak z każdym krokiem opada z niego wściekłość i zmęczenie. Gdy był w połowie drogi, przekleństwa i błagania czarodzieja urwały się nagle, zakończone przeciągłym krzykiem. Kenneth-lyw-Darawyt zatrzymał się, ale poza szumem strumienia nie usłyszał już niczego.
Uśmiechając się po raz pierwszy od dwóch dni, ruszył na spotkanie reszty swoich ludzi.
Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami
Gdyby nie ta popijawa, potężny kac i niezgrabność Velergorfa oraz nerwowy muł, nigdy nie odkryliby szpiegów i skończyłoby się tylko na nieprzyjemnym podejrzeniu. Kenneth wieczorem pozwolił ludziom na nieco więcej, niż powinien. W końcu od koszar dzielił ich tylko dzień drogi, jutro mieli nocować we własnych łóżkach i zacząć kilkunastodniowy wypoczynek, wypełniony naprawianiem broni i pancerzy, ćwiczeniami, pucowaniem oporządzenia i innymi nudnymi żołnierskimi rytuałami. Na dodatek do Belenden prowadziła prosta jak z łuku strzelił imperialna droga. Mogli wstać długo po wschodzie słońca i dojść do koszar na kolację.
Wracał z patrolu z połową kompanii, czyli z dwudziestoma ludźmi i kilkoma psami. Reszta odpoczywała w koszarach pułku. To była dziesięciodniowa, spokojna wycieczka po bezpiecznej prowincji, w sam raz, żeby na początku wiosny przypomnieć ludziom, że Górska Straż czuwa. W czasie pokoju pułki działały właśnie w ten sposób, połowa strażników w terenie, druga w koszarach, żeby dowództwo miało ich pod ręką. Chociaż wysyłanie w teren dwóch dziesiątek wyglądało na kpinę. Od zeszłej jesieni obiecywali mu przynajmniej kolejnych dwudziestu ludzi – wtedy nazwanie Szóstej Kompanii kompanią właśnie nie zakrawałoby na kiepski żart.
W karczmie, dzień drogi od Belenden, dotarła do jednego z żołnierzy wiadomość. Hawen Rycw, najmłodszy z jego ludzi, został ojcem. Z radości przepuścił połowę miesięcznego żołdu, stawiając wszystkim piwo, wino i gorzałkę. Kenneth pozwolił im na picie i zabawę, patrol przebiegał spokojnie, do koszar mieli blisko. Co się mogło stać?
Wychodząc rankiem na podwórze, zderzył się w drzwiach z wysokim, czarnowłosym mężczyzną, owiniętym w wystrzępiony, lawendowy płaszcz. Brzęknęło i na ziemię spadła lira.
– Wybaczcie. – Obcy miał głęboki, melodyjny głos. – To moja wina.
Podniósł instrument lewą ręką, prawą miał zabandażowaną i powieszoną na temblaku.
– Wypadek?
Obcy parsknął kpiąco.
– Nie. Śmiałek, panie poruczniku, mój koń, znaczy się, choć pewnie ma pan rację, że powinienem nazwać go Wypadek. Przez to bydlę muszę wracać za Mały Grzbiet bez żadnego zarobku. Co to za muzyk, który grać nie może?
Kenneth uśmiechnął się, czując niepokojące ukłucie. Płaszcz, hełm i kolczugę zostawił w pokoju, zakładając tylko koszulę i pikowaną kurtkę. Przy pasie miał zwykły sztylet. Z pewnością nie widzieli się wczoraj, więc skąd obcy znał jego stopień?
– Gdzie to was spotkało?
– Na drodze między Lorst a Czawer. Niedźwiedź zszedł z gór, a mój koń uznał, że jeździec będzie mu przeszkadzać w ucieczce, więc mnie zrzucił, choć do bestii było ponad sto kroków. Jak widać, taki z niego Śmiałek, jak ze mnie kapłan Pani. Musiałem zawrócić.
Kenneth przypomniał sobie wczorajszą rozmowę z karczmarzem. Gospodarz coś wspomniał o wędrownym muzyku w towarzystwie pachołka.