Выбрать главу

Konie zostawili na miejscu, zabierając ze sobą tylko muła, obładowanego rzeczami szpiega. Kenneth przywołał Velergorfa.

– Ilu ludzi zostaje?

– Czterech. Dostali rozkazy.

– Dobrze.

Ta czwórka miała pilnować chłopaka. Nie tylko żeby nie uciekł, ale też żeby nie podciął sobie żył. Na przykład.

– Szykować się! – porucznik podniósł głos. – Wymarsz za pięć minut!

—— • ——

Nie oszczędzali go. Zresztą siebie też nie. Szybki marsz Górskiej Straży oznaczał kwadrans truchtu i kwadrans normalnego marszu. Na zmianę, czasami przez wiele godzin. Dla kogoś przywykłego do podróżowania konno było to mordercze doświadczenie i już po pierwszej godzinie szpieg słaniał się na nogach i rzęził, jakby miał wypluć płuca. Związane z tyłu ręce nie ułatwiały mu biegu.

Nie trzymali specjalnego szyku. Przed szpiegiem i za nim maszerowało po trzech żołnierzy, potem Kenneth z Velergorfem i reszta oddziału. Na końcu wlókł się muł, wytrzeszczając przerażone oczy na towarzyszące mu psy.

– Meekhańskie pieski – wychrypiał jeniec, odzywając się po raz pierwszy w połowie drugiej godziny marszu, gdy właśnie przeszli do zwykłego chodu. – Chędożone imperialne pachołki.

Kenneth zignorował go, zajęty poprawianiem oporządzenia. Rzemień, na którym zawiesił nową tarczę, niemiłosiernie wrzynał mu się w ramiona, pas z mieczem obijał o nogi, a hełm ocierał czoło. Zdjął go i starannie poprawił wyścielającą jego wnętrze skórzaną plecionkę.

Podbiegł do niego Hawen.

– Panie poruczniku, mam prośbę.

– Jeśli nie dotyczy kopnięcia pewnego sukinsyna, to słucham.

– Kamień chciałbym znaleźć, dla syna. Na stos przy belendeńskim zejściu.

Kenneth pozwolił sobie na uśmiech, kiedy strażnik przypomniał wieści, które zastały go w karczmie.

– Dziesięciofuntowy? Zamierzasz go nieść aż pod miasto?

– No nie, panie poruczniku, taki normalny, jak pięść.

– Wiem, wiem... Zrobimy postój przy potoku, to poszukasz. Tylko żeby ładny był.

– Będzie jak perła, panie poruczniku! – Hawen zasalutował w marszu i zajął miejsce w kolumnie.

Wtedy po raz pierwszy szpieg się przewrócił.

– Meekhańskie kundle – wysapał z twarzą wciśniętą w ziemię.

Kenneth gestem uniesionej dłoni zatrzymał oddział, lecz zanim zdążył podejść do więźnia, uprzedził go jeden z ludzi z dziesiątki Velergorfa. Cawe Kaln, zwany Wilkiem, uchodził za mruka i milczka, ale nie było lepszego zwiadowcy i tropiciela w całym Szóstym Pułku. Ubrany w lekki, skórzany pancerz i narzucony na wierzch plamisty kaftan zakończony kapturem, zazwyczaj znakomicie wtapiał się w tło. Jego kusza była pomalowana na czarno, a uzupełniała ją para kordów i kilka noży za pasem.

– Będziesz biec razem z nami albo każemy cię przywiązać do ogona muła i powleczemy za nim – żołnierz powiedział to bez specjalnego nacisku. – W garnizonie mamy czarownika – uzdrowiciela, który poskłada twoje resztki do kupy, nawet jeśli przywieziemy mu tylko beznogi zewłok.

Szpieg nie tyle dyszał, ile zasysał powietrze rozpaczliwymi haustami. Góral złapał go za ramię i postawił na nogi.

– Wilk!

– Tak jest, panie poruczniku. – Strażnik stanął na baczność, puszczając jeńca.

– On ma dojść o własnych siłach i w takim stanie, żeby mógł mówić.

– Tak jest! Ale... Panie poruczniku, on mnie obraża.

– Uważasz się za meekhańskiego kundla?

– Nie, panie poruczniku.

– A za kogo?

– Za Meekhańczyka, panie poruczniku.

Kenneth przyjrzał mu się uważnie. Cawe Kaln miał pięć stóp, osiem cali wzrostu, czarne włosy, bladą twarz i jasne oczy. Nie było na nim grama zbędnego tłuszczu. Gdyby ktoś chciał namalować obraz zatytułowany Góral z krwi i kości, wybrałby właśnie jego na wzór.

– Naprawdę?

Ta deklaracja była niezwykła. Większość miejscowych lubiła podkreślać swoje wessyrskie korzenie oraz to, że Imperium nie zdołało podbić Północy zbrojnie, lecz przyłączyło ją na drodze dyplomatycznych zabiegów. Co prawda od prawie trzystu lat mieszane małżeństwa i koligacenie rodzin stopniowo wzbogacało lokalną krew o – jak mówiono – smak południa, ale górale nadal potrafili się obrazić, gdy ktoś nieopatrznie nazwał ich Meekhańczykami.

– Naprzód! A ty do mnie. – Porucznik skinął na Wilka. Pozwolił, by jeniec oddalił się na kilkanaście kroków, i dopiero ruszył.

– Cawe, mamy go doprowadzić do koszar żywego.

– Rozumiem, panie poruczniku.

– I poganianie więźnia zostaw mnie, w końcu biorę za to żołd. Zrozumiano?

– Tak jest!

– Na miejsce, strażniku.

Wilk oddalił się truchtem.

– Co on się nagle zrobił taki imperialny, Varhenn? Ja to co innego, jeszcze mój dziadek był Meekhańczykiem, nazwisko nie kłamie. Ale Wilk?

Dziesiętnik popatrzył na niego spokojnie, a pokryta niebieskim tatuażem twarz nie wyrażała niczego. Po chwili uśmiechnął się lekko.

– Wie pan, gdzie jesteśmy?

– Głupie pytanie, Varhenn.

– Nie, panie poruczniku, nie pytam o miejsce czy prowincję, tylko o okolicę. Nie służył pan tu przedtem, a ja dawno temu, ale pozwolił pan poszukać Hawenowi kamienia dla syna na stos.

– Wszyscy tak robią, jak słyszałem, rodzice każdego nowo narodzonego dziecka kładą kamień na stos liczebny, przy zejściu z Łysicy.

– A dlaczego?

– Miejscowy zwyczaj? Prastara tradycja? Mnie nie pytaj.

– Ta tradycja ma ćwierć wieku, panie poruczniku. Co jest za Łysicą?

– Dolina Wares i szlak na południe, do Kalen.

– Tak, szlak, którym jeżdżą wozy kupieckie do i z Nowego Rewendath. Główna droga łącząca nas z południem Imperium.

– Dolina Wares... Tam Sekohlandczycy wyrżnęli połowę Siedemnastego Pułku Piechoty?

– Nie połowę, ledwo jedną trzecią, panie poruczniku.

– Byłeś tam?

Na mgnienie oka twarz dziesiętnika ściągnęła się dziwnie, skamieniała.

– Tak, byłem. Opowiedzieć?

Kenneth rozejrzał się. Spokój, cisza, do następnego truchtu mieli jeszcze kilka minut. Szpieg był związany i pilnowany, a w okolicy nie było nawet przepaści, w którą mógł się rzucić.

– Mów.

—— • ——

– Na żelaznego fiuta Reagwyra!

Kawer Monel, nazywany Czarnym Kapitanem, stał na szczycie Łysicy i patrzył na południe. Widok był przepiękny. Na niebie nie gościł nawet najmniejszy obłok, słońce wspięło się już spory kawałek nad horyzont i wzrokiem, jeśli ktoś miał wystarczająco bystry, można było sięgnąć pięćdziesiąt mil w przód. Pola, łąki, rybne stawy, dwa szmaragdowe w tym świetle jeziora, spore połacie lasu, wioski i miasta, połączone siatką dróg. Żyzny, bogaty, ludny teren.

Łysica była forpocztą Małego Grzbietu, łańcucha gór, o które Imperium Meekhańskie oparło się w trakcie swojej zbrojnej ekspansji. Prawdę powiedziawszy, Imperium przekroczyło Mały Grzbiet dopiero wtedy, gdy gospodarczo i politycznie wchłonęło ziemie Ligi Wessyrskiej, czego po serii nieudanych wojen dokonano na drodze trwającego kilkadziesiąt lat koligacenia rodów, mieszania interesów i zacieśniania więzów politycznych. Sprawę ułatwiał fakt, że Wessyrczycy nie wyznawali jednego boga, tylko wychodzili z założenia, że w panteonie jest miejsce dla wszystkich; wojownicze kulty, które przez setki lat tworzyły teokracje w różnych miejscach kontynentu, nie zdołały ich przekonać do swojej wizji prawdy. Religia zatem nie stanowiła problemu. Nadal jednak doliny pomiędzy Małym a Wielkim Grzbietem oraz tereny do pięćdziesięciu mil na południe od Małego Grzbietu, czyli do rzeki Vanawen, uchodziły za ziemie wessyrskie. Jeśli ktoś miałby wystarczająco bystry wzrok, mógłby ze szczytu Łysicy dostrzec rzekę – szarą wstęgę na horyzoncie.