Выбрать главу

Góra miała niemal milę wysokości i wyglądała, jakby ktoś kiedyś wziął potężny młot i dla zabawy z całej siły przygrzmocił w jej zbocze. Tak powstała dolina Wares, która formalnie doliną nie była, owalna niecka o średnicy ponad ćwierć mili, obejmowana z dwóch stron przez skaliste ramiona i zamykana prawie pionową ścianą samej Łysicy. Wejście do tej niby-doliny miało ledwo pięćdziesiąt jardów szerokości. Prowadził tędy imperialny szlak, kamienna droga szeroka na dwa wozy. Nazywano ją Furtką Północy, bo było to jedyne miejsce w promieniu prawie stu mil, gdzie wozy kupieckie mogły przekroczyć Mały Grzbiet.

Jednak choć szlak wiodący na szczyt Łysicy prowadził wąską drogą, wyciętą w diabelnie stromej ścianie góry, to budujący ją imperialni inżynierowie zasłużyli na wszelkie honory i zaszczyty, jakimi ludzka pamięć i wdzięczność mogła ich obdarować. Trakt wspinał się zakosami, miał osiemnaście zakrętów i łączną długość prawie siedmiu mil. Wóz kupiecki, ciągnięty przez czwórkę silnych koni, wspinał się na szczyt cały dzień. Ale i tak mógł się dostać do Nowego Rewendath kilkakroć szybciej, niż gdyby miał jechać sto mil na wschód, aby skorzystać z Wielkiej Bramy.

Tylko że teraz wóz kupiecki wspinałby się na Łysicę przez trzy dni. Albo dłużej.

– Jak stado baranów. – Kapitan splunął na ziemię, nie wiadomo – zniesmaczony widokiem, czy po prostu chcąc się pozbyć żółci zalegającej w ustach.

Młody strażnik poruszył grdyką. Sam chętnie by splunął, pozbył się kuli gęstej, lepkiej flegmy podchodzącej pod gardło, ale nie wypadało. Oficerowi przysługuje zazwyczaj dużo więcej. Lepszy żołd, lepsze kwatery, lepsze porcje ze wspólnego kotła. Prawo plucia, kiedy się zechce.

Teraz jednak nie zamieniłby się ze swoim kapitanem za wszystkie te niewątpliwe przywileje.

– Ty masz być moim gońcem? Jak cię zwą?

– Varhenn, panie kapitanie.

Czarny Kapitan oderwał wzrok od doliny i przyjrzał mu się uważnie.

– Bergeńczyk, co? – Zawiesił wzrok na plemiennych tatuażach, pokrywających policzki, czoło i grzbiety dłoni młodego strażnika.

– Z ojca i matki.

– Ile masz lat?

– Siedemnaście, panie kapitanie.

– A ja jestem cesarskim zięciem. Ile, pytam!

– Piętnaście.

– No, tak lepiej. Umiesz się tym posługiwać? – Szturchnął palcem ciężki topór, zatknięty za pasem młodzika.

– Od dziecka, panie kapitanie.

– To dobrze, przyda ci się. Co o tym sądzisz? – Oficer wskazał na dolinę.

Strażnik spojrzał w dół. Z tej wysokości jej dno wyglądało jak falujące morze. Ludzie, zwierzęta, wozy, wszystko przemieszane i splątane w wielki kobierzec. W przewężenie wlewały się kolejne grupy szukających ratunku uchodźców. Imperialna droga była zapchana ludźmi, wozami, przeganianymi stadami. Nawet tu, stojąc na szczycie, słyszał ten tłum. Zmieszane głosy ludzi i zwierząt tworzyły groźne, mroczne tło. Panika, to słowo podjeżdżało mu palącą kulą do gardła. Jedno słowo, jeden okrzyk o najeźdźcach, a cała ta masa runie w stronę drogi prowadzącej na Łysicę i zacznie się deptać, dusić i umierać. Najpierw starcy, kobiety i dzieci, a później reszta. Jedno słowo zabije więcej ludzi niż nacierająca armia.

Nie wiedział, co powiedzieć.

– Też tak sądzę. – Kapitan stanął w rozkroku, wsadził ręce za pas, poczerniona kolczuga, którą zazwyczaj nosił na czarnym, skórzanym pancerzu, brzęknęła głucho. – Se-kohlandczycy zapędzają ich tu jak ryby w sak. A jutro, najdalej pojutrze, zjawią się, żeby wybrać co lepsze kąski.

To akurat wiedzieli wszyscy. Imperium od trzech lat chwiało się pod ciosami armii koczowników. Plonem tej wojny było na razie pięć przegranych wielkich bitew i niezliczona ilość potyczek i starć, które zniszczyły mit o niezwyciężonej meekhańskiej piechocie. Koczownicy nie byli jakąś bandą, której udało się wedrzeć na terytorium Imperium, tylko stutysięczną, zaprawioną w bojach armią konną, świetnie dowodzoną i umiejącą wykorzystać swoją przewagę. Poruszali się dwa razy szybciej niż korzystające z sieci imperialnych dróg meekhańskie pułki, unikali bitew, jeśli nie mieli przynajmniej dwukrotnej przewagi liczebnej, uderzali tam, gdzie byli pewni zwycięstwa. Koczowniczą armię tworzyło pięć wielkich, dwudziestotysięcznych zagonów, a ich bojowe a’keery, liczące od stu dwudziestu do stu pięćdziesięciu koni, potrafiły pojawić się niemal w każdym miejscu na północ od Gór Krzemiennych. Rabowały, paliły, mordowały i plądrowały wszystko, co stanęło im na drodze. Centralne prowincje Imperium od prawie trzystu lat cieszyły się pokojem. Wioski, miasteczka, nawet spore miasta nie miały murów i były niczym otwarte ule dla roju wściekle głodnych szerszeni.

Przed dziesięcioma dniami przyszła wieść, że dwa z tych zagonów skręciły na północny zachód, przekroczyły rzekę i wtargnęły do podgórskich prowincji. Trzydzieści, czterdzieści tysięcy najeźdźców bez trudu rozbiło dwa imperialne pułki, liczące razem nie więcej niż pięć tysięcy ludzi. I zaczęło plądrować. Obaj strażnicy wiedzieli, że jeszcze wczoraj niebo szpeciły dymy z płonących wiosek i miast. Dziś horyzont był pusty, co tylko wzmagało poczucie zagrożenia. Nie wiedzieć, gdzie znajduje się wróg, to sto razy gorzej, niż mieć go tuż przed oczami.

Tylko że Se-kohlandczycy nie musieli się teraz spieszyć. Kapitan Monel miał rację, dolina Wares była sakiem, do którego mieszkańcy prowincji dali się zapędzić jak bezrozumne zwierzęta. Dziesiątki tysięcy ludzi pchały się tu, z wozami załadowanymi dorobkiem całego życia, jakby nie pamiętały, że droga na szczyt nawet zwykłemu piechurowi zajmuje pół dnia. Wóz wjeżdżał cały dzień, pod warunkiem że zaprzęgnięto do niego silne, zdrowe zwierzęta i nie był obładowany ponad miarę. A teraz na górę pchały się pokraczne, ciężkie wiejskie wehikuły, wypełnione do granic możliwości wszelkim dobytkiem i ciągnięte przez jedną, czasem dwie, wychudzone i osłabione po kilkudniowej ucieczce szkapy. Początek ludzkiego węża, wspinającego się na Łysicę, znajdował się ledwo w jednej trzeciej szlaku. Varhenn wiedział, że nie ma szans, by przed nocą miał dotrzeć na szczyt. Dolina okazała się śmiertelną pułapką.

Kapitan westchnął i znów splunął przed siebie.

– Idź do porucznika Kawacra i powiedz, żeby ze swoją kompanią zaczął schodzić w dół szlaku. Wszystkie wozy mają zepchnąć z drogi, zwierzęta mogą zostać, ale pod warunkiem, że nie opóźniają marszu. Jak któreś zwalnia, zarżnąć i na bok. Na każdym zakręcie niech postawi po dwóch, trzech ludzi, żeby kontrolowali sytuację i poganiali tłum. Żadnych przestojów. Jeśli ktoś nie daje rady, ma ustąpić innym. Resztę strażników niech zostawi tutaj, mają spychać ludzi na drugą stronę, żadnego zatrzymywania się na górze, bo zakorkują nam szczyt. I niech ich liczy. Chcę wiedzieć, ilu przejdzie za Mały Grzbiet. Ja z resztą kompanii zejdę bokiem, najpierw Trzecia i Ósma, na końcu moja. Biegnij!

Młody strażnik skinął głową, zasalutował i pomknął w stronę niewielkiej wieży, gdzie czekała reszta oddziału. Czarny Kapitan przyprowadził na Łysicę cztery kompanie, Pierwszą, Trzecią, Ósmą i Dziesiątą z Czwartego Pułku Górskiej Straży. Łącznie niespełna czterystu ludzi. Rozkazy dostali ledwo pięć dni temu, co świadczyło o tym, że system łączności, zwykłej i magicznej, mocno już szwankował. Se-kohlandzkim zagonom towarzyszyli najczęściej potężni plemienni szamani, zwani źrebiarzami, którzy z wściekłym uporem polowali na imperialnych czarodziejów. Zwłaszcza tych służących w wojsku. W ten sposób powoli wyrywano armii kły, oślepiano ją i ogłuszano. Sieć konnych gońców już dawno została poszarpana przez lotne a’keery. Koczownicy przejęli inicjatywę i Imperium powoli przegrywało tę wojnę.