Porucznik Dewen Kawacr, dowodzący Pierwszą Kompanią, bez słowa wysłuchał rozkazów i ruszył ze swoimi ludźmi w stronę podejścia. Przypadło mu najniewdzięczniejsze zadanie. Ale jeśli ktokolwiek miał wyjść z życiem z pułapki, jaką stała się dolina, szlak musiał zostać udrożniony. Piechur wchodził na górę dwa razy szybciej niż wjeżdżał wóz i ta prawda narzucała im metodę działania, bo Górska Straż miała chronić przede wszystkim ludzi.
Varhenn przekazał pozostałym dwóm porucznikom rozkaz przygotowania się do zejścia. Mieli ześlizgnąć się na dno doliny, wykorzystując liny, haki i czekany. Straż umiała wspinać się i schodzić po niemal pionowych ścianach, więc nie powinno im to zająć więcej niż dwie godziny. Gdy ruszał z powrotem do kapitana, Trzecia Kompania właśnie zaczęła się szykować do wykonania rozkazu. W dół poleciały zwoje lin i pierwsi strażnicy znikli za skalnym występem. Powinni być na dole szybciej, niż Pierwsza dotrze do czoła wspinającego się mozolnie w górę ludzkiego węża.
Zastał kapitana stojącego w tym samym miejscu i wpatrującego się w horyzont. Na południowym wschodzie pojawiła się wstęga czarnego dymu, szybko pnąca się w górę. Gdy oficer go zauważył, zaczął mówić.
– Abereh. Mała wioska. Dwadzieścia pięć mil stąd. Dwie, trzy godziny trochę szybszym kłusem. Ale po drodze są stawy rybne, z tymi piekielnie wąskimi groblami, rzeczka i las. Gdyby ktokolwiek tam na dole miał łeb na karku, można by urządzić piękną zasadzkę. Mówią, że nie ma to jak konnica na grobli i pięćdziesięciu zdecydowanych ludzi z dobrymi kuszami w rękach.
– Tak jest, panie kapitanie.
– Ty mi tu nie takjestuj, chłopcze. Ilu tam na dole jest ludzi? Jak sądzisz?
Młody strażnik spojrzał na zatłoczoną dolinę.
– Dwadzieścia tysięcy?
– Nie chłopcze, co najmniej trzydzieści. Może więcej. Są tu mieszkańcy Maawah, Lawerdonu, Starego Opann i Kaless. I z wszystkich okolicznych wiosek. A drugie tyle jest w drodze i będzie docierać cały dzisiejszy dzień i noc. Rankiem będzie tutaj sześćdziesiąt tysięcy dusz, połowa prowincji upchnięta na jednej piątej mili kwadratowej. Nie licząc bydła, owiec, kóz i świń. Wiesz, co to znaczy?
– Że będą długo wchodzić na górę?
Kapitan zawiesił na chłopcu przenikliwe spojrzenie. Bardzo długo wpatrywał się w jego twarz, jakby szukał śladu drwiny.
– To też, chłopcze. Ale to znaczy, i już mogę ci to powiedzieć, że nikt nie został, żeby walczyć. Ten teren to nie najlepsze miejsce dla konnicy. Pola poprzedzielane lasami, stawami i kanałami, wąskie drogi, śliskie groble, dwa duże jeziora. A wszyscy dają się zapędzać w pułapkę jak bydło prowadzone na rzeź. To podobno też są Wessyrczycy, tak jak ty czy ja, ale trzysta lat meekhańskiego panowania zrobiło z nich południowców. Stali się Meekhańczykami, miękkimi i tchórzliwymi. Przyzwyczajonymi, że to inni nadstawiają za nich karku. Patrz, jak uciekają... – Splunął ponownie, tym razem z nieukrywaną już pogardą. – Trzysta lat temu ani jeden jeździec z tego zagonu nie wróciłby na wschód. Każdą wioskę musieliby zdobywać dom po domu, każdy krok do przodu okupywać krwią. Dziś koczownicy przyszli jak myśliwi polujący na zające w zagrodzie. Zwierzyna nawet nie próbuje mądrze uciekać.
Odwrócił się plecami do doliny.
– Idziemy na dół. Trzymaj się mnie.
Zjazd odbywał się szybko i sprawnie. Z kawałka liny montowało się prostą, lecz niezawodną uprząż, przez którą przeplatano linę główną. Zjeżdżało się skokami, odbijając stopami od skalnej ściany. Dobrze wyszkoleni strażnicy mogli opuścić się na dno kilkusetstopowej przepaści w kilkanaście minut. Na szczęście w tym przypadku tylko na początku musieli korzystać z lin i uprzęży. Do przebycia mieli około trzystu stóp pionowej skały, następne tysiąc pięćset pokonywali już ostrożnie, schodząc pomiędzy gęsto rosnącymi drzewami. Las, porastający stoki obejmujące dolinę, składał się głównie z lubiących stromizny miejscowych sosen, które potrafiły wcisnąć korzenie w najmniejszą skalną szczelinę, czepiając się gruntu jak chciwiec ostatniego miedziaka. Ale i tak istniało spore prawdopodobieństwo, że człowiek, który się tam potknie, będzie spadał na łeb, na szyję, dopóki nie połamie wszystkich kości. Dlatego schodzili w kilkuosobowych grupach, powiązani ze sobą, asekurując się na każdym kroku.
Na dół dotarli w chwili, gdy ponad nimi na szlaku zaczął rozgrywać się pierwszy z prywatnych dramatów. Wszystko było widać o wiele lepiej, niżby sobie mogli tego życzyć, nawet z tej odległości: zamieszanie, szarpaninę, razy wymierzane przez żołnierzy. A potem jeden z wozów, sunący mozolnie na czele grupy uciekinierów, został brutalnie i bezwzględnie zepchnięty w dół. Dwie trzecie wyciętej w górze trasy przebiegało w lesie, a idąca zakosami droga oddzielona była pasmami drzew. Wóz nie spadł więc na głowy idących poniżej ludzi, tylko uderzył o pień drzewa, przełamując się wpół. Będąc już na dole, widzieli wyraźnie wysypujące się z niego toboły, kufry, skrzynie, jakieś paki. Po chwili wiatr przywiał nawet kobiece zawodzenie, gdy właścicielka wozu zaczęła opłakiwać swój majątek.
I może właśnie dlatego, że wszyscy patrzyli w stronę szczytu, ich przybycie z początku nie zwróciło niczyjej uwagi.
—— • ——
– Panie poruczniku, już czas. Kenneth rozejrzał się, jakby uwolniony z czaru. Varhenn umiał opowiadać jak nikt w kompanii. W długie zimowe wieczory, gdy śnieżyce odcinały koszary od świata, potrafił snuć historie, które kradły ludziom czas na sen i kończyły się wraz z bladym świtem. Ale jakoś nikt nigdy nie narzekał. A prawdziwe mistrzostwo pokazywał, gdy opowiadał o rzeczach, w których sam brał udział. Coś w jego głosie, w sposobie gestykulacji, w oczach działało wtedy jak magnes. Porucznik rzucił okiem na prawo i lewo. Kilku strażników zbliżyło się do niego i Velergorfa, nadstawiając ucha. Szyk zaczął się łamać i wyglądało na to, że wszystkim dobrze zrobi mała przebieżka.
– Dobrze. Strażnicy, bieg. Na raz, dwa, trzy!
Ruszyli.
Kwadrans truchtu po równej, kamiennej drodze, to dla żołnierzy Górskiej Straży właściwie odpoczynek. Po kilkunastu krokach nogi same łapią rytm, oddech się wyrównuje, ręce zaczynają pracować, pomagając pompować powietrze do płuc. Kenneth też już czuł, że tarcza przestaje mu ciążyć, a hełm nie ociera czoła. Gdy trzeba było przenieść po górskich ścieżkach pilną wiadomość lub szybko dotrzeć do miejsca, gdzie widziano jakąś podejrzaną bandę, żołnierze potrafili biec w tym tempie pół dnia. Z powodu szybkości przemieszczania niektórzy nazywali ich czasem górską kawalerią.
Dla szpiega jednak taki bieg mógł się okazać zadaniem ponad siły. Dlatego gdy znów raz i drugi się potknął, Kenneth uniósł rękę, nakazując powrót do zwykłego marszu. Podszedł z dziesiętnikiem do jeńca.
Fałszywy muzyk dyszał ciężko, zgięty wpół, brudne ubranie śmierdziało starym potem, włosy lepiły się do czaszki. W niczym nie przypominał eleganckiego, pewnego siebie mężczyzny, z którym Kenneth zderzył się w drzwiach dziś rano.
Porucznik wyprostował go szorstko i przyłożył manierkę do ust.
– Pij – rozkazał. – Jeśli się odwodnisz, naprawdę będę musiał cię przywiązać za ogonem muła.
Więzień rzucił mu spojrzenie, które miało być pogardliwe, ale trudno o takie, gdy dyszy się, łapiąc każdy haust, jakby miał być ostatnim, a na dodatek ktoś wlewa ci wodę w usta. Zakrztusił się, rozkaszlał.
Porucznik spokojnie odsunął naczynie.
– To był niezły pomysł z tą ręką, wiesz? Mogłeś podróżować po całej prowincji albo jako ranny szukający uzdrowiciela, albo jako muzykant, który wraca za Mały Grzbiet, żeby się wykurować. Każdy kierunek był dobry i każdy dał się wytłumaczyć, prawda? I do tego ten uczeń, który na postojach coś tam sobie rysuje. Ale założę się, że najważniejsze rzeczy ukrywasz w głowie, mam rację?