Выбрать главу

Szpieg przestał kaszleć i wlepił w niego wzrok. Tym razem prawie mu się udało wyglądać dumnie i szlachetnie. Milczał.

– Pij. – Kenneth ponownie przyłożył mu manierkę do ust.

Więzień pociągnął kilka długich łyków, po czym potrząsnął głową.

– Dobrze. Nie chcesz, to nie. Za dwie godziny zrobimy postój, tam dostaniesz coś do jedzenia i znów się napijesz.

– Czyj on może być, panie poruczniku? – Dziesiętnik przyglądał się szpiegowi, krzywiąc wytatuowaną twarz. – Wynderski? Hazerski?

– Nie wiem. Ale już Szczury to z niego wyciągną. Znają się na swojej robocie. Powiedziałbym, że jest z Wynde’kann. Róg mamy zaraz za wschodnią granicą, a ci od lat myślą, jakby go tu odłamać. Co, przyjacielu?

Spojrzenie nie zmieniło się nawet na jotę. Oficer uśmiechnął się chłodno.

– Dobra, Varhenn, dość tych pogaduszek, idziemy dalej, a ty opowiadaj.

– A gdzie skończyłem? A, wiem, zjechaliśmy w trzy kompanie i patrzyliśmy, jak ludzie porucznika Kawacra udrażniają szlak. Potem zaczęliśmy robić porządek. Jedna kompania poszła w stronę wejścia do doliny zatrzymywać wozy i zwierzęta. Od tej pory tylko ludzie mieli prawo wejść do środka. Druga pomaszerowała na początek drogi na górę. To samo – wozy i zwierzęta na bok, każdy wchodzi na szczyt o własnych siłach. A kapitan tymczasem próbował dogadać się z jedynym czarodziejem, jakiego spotkaliśmy w dolinie.

—— • ——

Gdy już zauważono pojawienie się strażników, władczym krokiem podszedł do nich mężczyzna w niebieskich aksamitach.

– Wy kto? – Miał głęboki i spokojny głos. Podziwu godne jak na kogoś, kto właśnie stanął przed trzema setkami uzbrojonych po zęby żołnierzy o bandyckim wyglądzie.

– Górska Straż. – Kawer Monel niedbale zaprezentował płaszcz z naszytym z przodu numerem pułku. – A ty kto?

– Mistrz Baren-kla-Werdonell. Czarodziej. W tej chwili pełniący funkcję burmistrza Maawah. Poprzedni burmistrz sobie nie poradził. – Mężczyzna wskazał ręką gdzieś za siebie. – Co się tam dzieje?

Nie musiał mówić gdzie. Wiatr wciąż przynosił na dół wycie kobiety. Jęki i zawodzenia ludzi zgromadzonych w dolinie przybierały na sile.

– Udrażniamy drogę. W tym tempie nawet dziesiąta część uciekinierów nie zdąży wejść na Łysicę zanim przybędą koczownicy.

– Jakim prawem?

Kapitan uśmiechnął się chłodno.

– Cesarskim. To my odpowiadamy za górskie szlaki, a ta droga jest jednym z nich. Na szczyt będą wchodzić tylko piesi, wozy i zwierzęta opóźniają marsz. To nie podlega dyskusji.

Mężczyzna milczał chwilę, po czym odwzajemnił uśmiech, równie zimny i beznamiętny.

– Dzięki bogom, nareszcie ktoś mający łeb na karku.

– Są tu jeszcze jacyś inni czarodzieje?

– Był mistrz Wanel. Władał czarami w aspekcie Chmury i Promienia – wyjaśnił czarodziej. – Ścieżka Światła, jak powiadają. Pozwala podróżować szybko, na duże odległości. Zniknął przed godziną, razem z kilkoma najbogatszymi kupcami. Zabrał tyle osób, że mógł dotrzeć na miejsce z mózgiem ugotowanym na twardo. Ale to jego wybór.

– A wy, mistrzu. Jaki aspekt?

– Chcecie wiedzieć, czy się na coś przydam? – Baren-kla-Werdonell uśmiechnął się samymi wargami. – Nie, nie sądzę. Nie jestem jednym z uznanych arcymagów. Proste czary ze Ścieżki Powietrza, aspektowane przez Podmuch i Gniazdo. Przepowiadam pogodę, ostrzegam przed zbliżającymi się burzami. Jeśli mam dobry dzień, mogę rozgonić gradowe chmury albo przynajmniej opóźnić nawałnicę. W mieście nie zarobiłbym na chleb, ale na wsi jestem uznanym i cenionym członkiem lokalnej społeczności.

– Inni czarodzieje? – Oficer machnął ręką w stronę tłumu.

– Nie, nie ma. Oprócz Wanela w okolicy był jeszcze tylko stary Galech, ale zmarł w zeszłym roku i jeszcze nikt nie pojawił się na jego miejsce. Większość uzdolnionych ciągnie raczej do dużych miast, do bogatych gildii. Żeby tu się osiedlić, trzeba albo lubić życie na wsi, albo nie mieć wyboru, bo aspekt, którym się włada, w innym miejscu nie na wiele się zdaje. – Czarodziej wzruszył ramionami. – Jest oczywiście trochę wiejskich zaklinaczy i znachorek, niektórzy władają szczątkową Mocą, ale nie sądzę, żeby się przydali. W zagonie, który się do nas zbliża... Nawet z tej odległości wyczuwam zawirowania, zniekształcenia... Trudno to wyjaśnić komuś, kto sam nie jest uzdolniony. Tam jest przynajmniej dziesięciu źrebiarzy.

Kapitan skinął głową.

– Potraficie wyczuć ich czarowników? Określić odległość?

– Nie muszę. Władam Ścieżką Powietrza, a powietrze przenosi dźwięk. Słyszę ich. – Zamknął oczy. – Najbliższy a’keer jest dwadzieścia mil stąd, około stu koni. Podjazd. Idą ostrożnie groblą między dwoma stawami, część zatrzymała się i poi konie. Pewnie wkrótce ruszą dalej. Ale na pewno nie przybędą tu przed jutrem, chyba że zaryzykują podróż nocą. A i tak nie zdążą przed żołnierzami.

– Żołnierze? Jesteś pewny, mistrzu?

– Miarowy, rytmiczny krok kilkuset ludzi, bęben w tle, pobrzękiwanie żelaza. Oddział wojska, trzy, może cztery kompanie. Wozy. Nie wiem ile. Są dziesięć mil na wschód od nas, idą drogą z Garens, wzdłuż gór. Zbliżają się. Tyle wiem.

Varhenn chrząknął.

– W Garens są koszary Siedemnastego Pułku, panie kapitanie.

– Podobno Siedemnasty został rozbity.

– Wiem. Razem z Dwudziestym Trzecim. Ale... Garens jest wysunięte najdalej na północ. Może po prostu nie wzięli udziału w bitwie.

– Zobaczymy. – Uśmiech kapitana wyglądał jak szczelina na lodowcu. – Chętnie spotkam się z oficerem, który prowadzi swoich ludzi jak najdalej od wroga.

—— • ——

Bieg się skończył. Kenneth poprawił tarczę, podciągnął pas z mieczem. Byli prawie w połowie drogi, jeszcze dwa cykle i zarządzi dłuższy odpoczynek. Trzeba będzie coś zjeść i się napić. Poza tym szpieg wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć. Tym razem marsz potrwa dłużej.

– Pół godziny marszu – zarządził. – Czarny naprawdę był takim sukinsynem?

Velergorf uśmiechnął się szeroko.

– Większym, tylko moje wspomnienia jak zwykle przekłamują prawdę. Pamiętam, jak raz kazał Trzeciej Kompanii całą noc biegać wokół koszar, bo trzech żołnierzy spóźniło się, wracając z przepustki. Nic wielkiego, kompania i tak siedziała na zimowisku, a chłopcy poszli na wesele do rodziny i trochę zapili. Ale... każdy z nas dałby się za niego pokroić na kawałki.

– Ciekaw jestem dlaczego?

– Nigdy nie wydał rozkazu, którego nie można było wykonać, i nigdy nie wysyłał ludzi na śmierć, żeby powiększyć swoją własną chwałę. Tyle wiedzieliśmy na pewno. Nigdy też nie żądał płaszczenia się przed sobą, bo on jest oficerem i szlachcicem. I zawsze wykonywał rozkazy...

—— • ——

– Nie. To niemożliwe.

Varhenn przesunął się nieco w bok, żeby mieć wolną rękę i móc szybko wyciągnąć broń. Sytuacja robiła się nieciekawa.

Cały dzień trwały porządki na szlaku. W końcu udało im się osiągnąć jakieś sensowne tempo. Żołnierze oczyścili już drogę ze wszystkich wozów i czoło kolumny uchodźców osiągnęło właśnie szczyt Łysicy. Na dole wszystkie pojazdy odprowadzano na bok, zwierzęta wyprzęgano i spędzano w wielkie stado. Wkrótce miała rozpocząć się ich rzeź, bo kapitan nie zamierzał zostawić najeźdźcom ani jednego konia, krowy, owcy czy kozy. To, czego uciekinierzy nie zdołają wnieść na górę, zostanie spalone. Dolina zamieni się w cmentarzysko, a koczownicy zdobędą tylko popioły i truchła tysięcy zwierząt. Nic ich tu nie odzieje, nie uzbroi ani nie wykarmi. Takie były rozkazy i Czarny Kapitan wypełni je, co do joty.