Chyba że za chwilę umrze.
– Ja też mam swoje rozkazy, kapitanie. – Oficer piechoty poprawił płaszcz, delikatnie dotknął zielono-czarnej lamówki. – I nie muszę chyba mówić, że przywykłem je wykonywać...
Varhenn oderwał wzrok od wzoru obszywającego niebieski płaszcz piechura. Młodszy pułkownik, mówiły dystynkcje. Dziesiętnikom przysługiwał brąz, porucznikom czerwień, kapitanom żółć, pułkownikom zieleń, generałom błękit. Dodatek czerni oznaczał szarżę o pół stopnia niższą, bieli o pół stopnia wyższą. Z tego wszystkiego najważniejsze było jednak to, że ten zielono-czarny wzór miał większą władzę niż brudna żółć z dodatkiem bieli, obszywająca płaszcz kapitana.
Pułkownik zerknął przez ramię i wykonał kilka gestów. Zaczęło robić się gorąco.
Żołnierze przybyli późnym popołudniem, dwie kompanie ciężkiej piechoty, kompania kuszników i kompania artylerii, ciągnąca na wozach tuzin skorpionów i cztery onagery. Varhenn i kapitan patrzyli, jak nadchodzą, ośmiuset zakurzonych, snujących się noga za nogą ludzi, za nimi dwadzieścia wozów z machinami i amunicją. Ciężka piechota, duma Imperium, teraz wyglądała jak zgraja duchów, szare tarcze, szare pancerze, szare twarze z oczami przygaszonymi zmęczeniem i poczuciem klęski. Po raz pierwszy od lat żołnierze musieli się zmierzyć z przeciwnikiem, z którym nie potrafili wygrać. Koczownicy nie stawali do walki twarzą w twarz, nie rzucali się do szaleńczych szarż, które można było odeprzeć murem pawęży i gradem oszczepów. Nawet w góry docierały opowieści o starciach, w których najeźdźcy szaleli po polu bitwy na śmigłych koniach, zasypując szeregi meekhańskiej piechoty taką ilością strzał, że żołnierzom mdlały ręce od ciężaru tarcz, w których utkwiły setki pocisków. Na pięćdziesiąt kroków, w pełnym galopie se-kohlandzki jeździec potrafił trafić w twarz wychyloną na sekundę znad osłony. To łamało morale skuteczniej niż setki przegranych bitew. Gdy mogłeś tylko stać w miejscu i kulić się za tarczą, czując jak jej ciężar rośnie, nawet najlepsi z najlepszych upadali na duchu.
Oddziały pikinierów, tak skuteczne w innych wojnach, były po prostu rozstrzeliwane, aż wreszcie ograniczono ich liczbę do jednej kompanii na pułk. Starano się także zwiększyć liczbę łuczników i kuszników w każdym regimencie, ale wszystkie te zmiany wprowadzano zbyt późno. Dobrego strzelca szkoli się latami, a lat Imperium nie miało. Niektórzy sądzili, że Meekhanowi zostały już tylko miesiące, że najpewniej jeśli nie w tym roku, to w przyszłym będzie zmuszony oddać połowę terytorium, wszystkie ziemie na północ od Gór Krzemiennych, i podpisać z se-kohlandzkim Ojcem Wojny upokarzający traktat pokojowy. Wielu już wieszczyło koniec Imperium Meekhańskiego i patrząc na kolumnę duchów zbliżającą się ze wschodu, Varhenn był gotów przyznać im rację.
– Pan tu dowodzi, kapitanie?
To były pierwsze słowa, jakie padły z ust dowódcy nadciągającego oddziału. Zdumiewające, ale wyłowił ich bezbłędnie z chaosu, który wciąż panował u wejścia do doliny. Liczba odprowadzanych na bok wozów powiększała się regularnie, podobnie jak stado zwierząt, beczących, ryczących i kwiczących wniebogłosy. Porucznik Wareh-kae-Lewal, na którego głowę spadło opanowanie całego tego zamieszania, poradził sobie w zdumiewająco prosty i skuteczny sposób: około dwudziestu najcięższych i najsolidniej zbudowanych wozów ustawił po obu stronach drogi i powiązał je łańcuchami, zwężając przejście do kilkunastu łokci. To pozwoliło opanować strumień uchodźców, oddzielić zwierzęta od ludzi i zatrzymać pozostałe wozy na zewnątrz. Kolejne partie uciekinierów docierały do przeszkody, ale niewielu próbowało awanturować się lub wjechać na siłę. Miny żołnierzy nie dawały nadziei na ulgowe traktowanie.
Mimo to panowało tam spore zamieszanie, dorośli krzyczeli, dzieci płakały, zwierzęta ryczały, czasem dochodziło do przepychanek i bijatyk między uchodźcami. Lecz dowódca nadchodzącej kolumny wypatrzył w tym rozgardiaszu stojącego nieco z boku oficera i bez wahania podszedł do niego. Varhenn popatrzył na minę kapitana i przygotował się na kłopoty.
– Ja, panie młodszy pułkowniku. Starszy kapitan Kawer Monel z Górskiej Straży. Czwarty Pułk... – przerwał z niemal obraźliwym wyczekiwaniem w głosie.
– Pułkownik Darwen-lav-Glasdern. Siedemnasty Pułk Piechoty. – Oficer uśmiechnął się i ukłonił lekko, uprzejmie, jakby czekał na oddanie honorów ze strony żołnierza młodszego stopniem.
Daremnie. Czarny Kapitan zmierzył go tylko lodowatym spojrzeniem, oceniając kolczugę, hełm i pas z mieczem. Wszystko było zakurzone, ale nie wyglądało na używane w walce. Pułkownik wyglądał na trzydzieści, trzydzieści pięć lat, miał gładko ogoloną twarz, jasne włosy i spokojne, brązowe oczy. Przypominał dworskiego bawidamka, a nie oficera cesarskiej armii.
– Stoczyliście bitwę? – Kolejne pytanie, zadane tonem, który mógł być powodem do wyzwania na pojedynek. Dowódca Siedemnastego jakby nie zwrócił na to uwagi.
– Nie. Mieliśmy obstawić bród na Valesie, żeby nie obeszli nas ze skrzydła, gdy reszta będzie próbowała ich powstrzymać. Ale nie pojawili się, zamiast tego doszła nas wieść o klęsce. Oba nasze pułki zostały zmasakrowane. Tyle wiem. Dostałem rozkaz, żeby przejść Mały Grzbiet i poprowadzić ludzi na wschód, do Ars-Gawellen. Tam ma być rejon koncentracji.
– Rozkaz? Mogę go zobaczyć?
Cholera.
Młodszy pułkownik wyprostował się lekko i spojrzał kapitanowi w oczy. Nie uśmiechał się już, a jego oczy straciły łagodny wyraz.
– Nie, kapitanie. Nie może pan. W imperialnej armii młodsi stopniem nie przepytują starszych i nie sprawdzają ich rozkazów.
– Zgodnie z przywilejem nadanym Górskiej Straży przez cesarza Hellenrorfa, nasze stopnie liczą się o szarżę w górę w stosunku do zwykłej armii. Więc jesteśmy równi.
– Ten przywilej obowiązuje tylko w górach.
– My jesteśmy w górach, panie młodszy pułkowniku. Ta dolina i wszystko wokół niej to wessyrskie terytorium. Góry właśnie. Tutaj każdy z moich żołnierzy jest dziesiętnikiem dla pańskich ludzi. Nawet on. – Wskazał na gońca.
Varhenn zaczął żałować, że nie jest w innym miejscu. Bardzo odległym miejscu, gdzie nie spotyka się oficerów użerających się ze sobą o hierarchię.
Przez chwilę pułkownik mierzył chłopaka wzrokiem. Milczał.
– A jakie rozkazy wy otrzymaliście? – Skierował wreszcie wzrok na kapitana.
– Umożliwić przejście przez Mały Grzbiet tylu ludziom, ilu się da, nie zostawić dla koczowników niczego cennego, żadnych łupów, żadnych zwierząt, utrzymać przejście przez góry. W tej kolejności.
– Więc umożliwicie przejście także nam. I tyle. Zanim zajdzie słońce, będziemy na szczycie.
– Nie. To niemożliwe – powiedział kapitan, a dowódca resztek Siedemnastego delikatnie musnął lamówkę swojego płaszcza, sugerując, że przywilej dawno nieżyjącego cesarza jednak go nie obowiązuje, po czym dał znak swoim ludziom.
Musieli to przygotować wcześniej, z daleka widząc, że wejście do doliny jest blokowane. Za plecami pułkownika żołnierze demonstracyjnie zakładali tarcze na ramiona, a grupki kuszników jakby nigdy nic zajmowały pozycje na skrzydłach. Na barykadzie przegradzającej wejście do doliny wszczął się ruch. Porucznik kae-Lewal szybkimi gestami zaczął gromadzić strażników. Na kilka uderzeń serca zapanowała cisza, uciekający cywile zamilkli, gapiąc się z przerażeniem na szykujących się do walki żołnierzy, nawet zwierzęta umilkły, jakby wyczuły zbliżającą się rzeź.
– Więc jak będzie z tym przejściem, panie kapitanie? – Pułkownik omiatał wzrokiem barykadę. – Uzyskam je?