Выбрать главу

Uniósł brwi, gdy usłyszał drwiące parsknięcie.

– Coś panu pokażę, pułkowniku. – Czarny Kapitan wykonał zapraszający gest. – Zrozumie pan.

Podeszli do barykady; Varhenn szedł za nimi. Kapitan szerokim, gospodarskim gestem wskazał na dolinę. Stąd wzrok mimowolnie skupiał się na drodze, biegnącej prosto, jak strzelił przed siebie, a potem wspinającej się zakosami na szczyt Łysicy. Dowódca Siedemnastego dłuższą chwilę stał i patrzył. Ludzie, zwierzęta, wozy... Dolina miała prawie pięćset jardów długości i była o połowę szersza, ale i tak wydawało się, że jest wypełniona po brzegi. Ludzka kolumna na szlaku wyglądała z tej odległości jak szary wąż, mozolnie pełzający w górę.

– Sześćdziesiąt tysięcy uchodźców, może nawet więcej – kapitan mówił cicho, spokojnie. – Mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy. W większości Wessyrczycy z pogórza. Powiem panu, co się stanie, jeśli spróbujecie wykonać rozkazy. Będziecie musieli wejść do doliny, przepchnąć się przez tych wszystkich ludzi i zacząć wspinać na górę krętym, wąskim szlakiem, na którym jest w tej chwili jakieś piętnaście tysięcy ludzi. Będziecie musieli ich spychać z drogi tarczami i trzonkami włóczni, będziecie musieli dźgać mieczami opornych. Padną setki trupów, będą tysiące rannych. Wasze wozy z machinami zablokują drogę na długie godziny. Wozy kupieckie zazwyczaj zatrzymują się u podnóża szlaku na noc, żeby zwierzęta mogły odpocząć przed wspinaczką, a wasze konie mają za sobą co najmniej dwa dni drogi. Zablokujecie wejście na górę, a to znaczy, że koczownicy urządzą tu rzeź. Zabiją wszystkich starców. Dzieci, kobiety i zdrowych mężczyzn wezmą w niewolę i popędzą na wschód. A wy, wspinając się na górę, będziecie na to patrzeć.

– Ale...

– Nie, pułkowniku. Żadnych „ale”. Najbliższy a’keer jest sześć mil stąd. To na razie zwiad, ale ich siły główne, w liczbie jakichś trzydziestu tysięcy ludzi, będą tu jutro rano. Nawet jeśli teraz zaczniecie wspinaczkę, gdy przybędą, dotrzecie mniej więcej do dwóch trzecich drogi. Zapewniam, że z góry będzie wszystko świetnie widać.

Varhenn patrzył, jak pułkownik odwraca się i daje znak swoim żołnierzom. Tarcze powędrowały na miejsca, kusznicy wrócili do kolumny. Powoli wypuścił powietrze.

Darwen-lav-Glasdern, młodszy pułkownik, ostatni pozostały przy życiu wyższy oficer Siedemnastego Pułku Piechoty, stał u wejścia do doliny i patrzył. Miał tak nieprzenikniony wyraz twarzy, że wydawało się, iż założył jakąś maskę.

—— • ——

Velergorf przerwał i sięgnął po manierkę. Skurczybyk wiedział, w którym momencie zrobić przerwę. Kenneth rozejrzał się wokół. Oczywiście ustalony szyk trafił szlag, zdawało się, że nawet psy podeszły bliżej i przysłuchują się opowieści. Szpieg przestał już ciężko dyszeć i mamrotać pod nosem przekleństwa.

– Nie wiedziałem, że Siedemnasty miał rozkaz przejścia przez góry... – Dobiegło z boku.

Porucznik obejrzał się. Wilk.

– Czy ty nie miałeś iść na szpicy?

– Hawen się ze mną zamienił, panie poruczniku. Jemu najbardziej się spieszy, a mówi, że tę opowieść słyszał już sto razy.

– Ty też, Wilk.

– Tak, ale nie od kogoś, kto stał przy Czarnym Kapitanie i na własne oczy widział pułkownika lav-Glasderna.

Obaj spojrzeli na dziesiętnika. Ten przechylił manierkę, pociągnął kilka głębokich łyków, zakręcił ją, poruszył, słuchając chlupotu, z namysłem odkręcił jeszcze raz i upił kolejny łyk, zakręcił, powiesił przy pasku, potrząsnął głową, sięgnął ponownie po naczynie...

– Varhenn...

– Tak, panie poruczniku? – Pokryta tatuażami twarz wyrażała całkowitą niewinność.

– Jeśli zaraz nie zaczniesz opowiadać, będę musiał zgłosić kogoś do awansu, zaraz po meldunku o tragicznym wypadku, który pozbawił mnie dziesiętnika.

– Tak – mruknął ktoś z tyłu. – Na przykład mógłby się nadziać na nisko przelatujący bełt.

Kenneth uśmiechnął się lekko.

– No więc?

—— • ——

Varhenn patrzył, jak pułkownik odwraca się i idzie w stronę swojego oddziału. Ciemnoniebieski, zakurzony płaszcz zwisał mu smętnie z ramion. To dziwne, ale wydawało się, że z każdym krokiem oficer prostuje się, stąpa coraz bardziej lekko i swobodnie. Młody goniec był gotów założyć się o swój roczny żołd, że na gładkiej twarzy żołnierza pojawił się uśmiech. Czarny Kapitan milczał. Chłopakowi po raz pierwszy przyszło do głowy, że można milczeć bardzo wymownie.

– Teraz zobaczymy – mruknął wreszcie.

– Co, panie kapitanie? – odważył się zapytać.

– Czy ten Meekhańczyk jest z żelaza, czy z gówna.

– Rozumiem, panie kapitanie.

– To dobrze, chłopcze. To dobrze.

Podszedł do nich czarodziej. Minę miał nietęgą.

– Złe wieści?

– Ten główny zagon... Ruszyli szybko, bardzo szybko. Co najmniej kłusem. I podzielili się na trzy części. – Wskazał ręką na wschód, zachód i południe.

– Zagarniają resztę. Dobrze wiedzą, że stąd nie ma gdzie uciec. Kiedy będą na miejscu?

– W tym tempie? Ze szczytu Łysicy pewnie da się już zobaczyć najbliższy oddział. Rankiem zobaczymy ich stąd.

Kapitan skinął głową.

– A więc zaczekamy tu na nich.

Milczał dłuższą chwilę.

– Mistrzu, mam prośbę – powiedział wreszcie.

– Słucham, kapitanie.

– Niech burmistrzowie i starostowie wyznaczą po kilku ludzi do zabijania zwierząt. I niech zaczną zabijać już teraz. Nie chcę, żeby żołnierze musieli to robić.

– Dlaczego?

– Ludzie nie powinni widzieć, jak Górska Straż pozbawia ich majątku, jak morduje trzymanego od źrebaka konia czy wyrzyna ukochane stado runnych owiec. Takie rzeczy powinien zrobić właściciel. Poza tym żołnierze będą tu jeszcze mieli okazję unurzać broń we krwi.

– Rozumiem. Kiedy będzie trzeba zacząć podpalać wozy, proszę dać mi znać.

– Dobrze. Wozy podpalimy na samym końcu. Dym w tej dolinie to zły pomysł.

Zbliżał się do nich pułkownik w towarzystwie trzech oficerów.

– Kapitan Glaweb, porucznik kan-Porenn i porucznik law-Herwys – przedstawił ich krótko.

Glaweb nosił czarny, skórzany pancerz imperialnej artylerii. Bez słowa, lekko tylko skinąwszy głową, przepchnął się między nimi i wlepił wzrok w wejście na Łysicę. Na ogorzałej, pokrytej zmarszczkami twarzy zagościł ponury uśmiech.

– Ni cholerę. Nie wejdziemy – wychrypiał, charknął, splunął bezceremonialnie na ziemię i powiedział już normalnym głosem. – Miał pan rację, pułkowniku. Cały dzień, a z naszymi zwierzętami może i więcej.

Jego dowódca uśmiechnął się przepraszająco.

– Artylerzyści. Duma imperialnej armii. Są równie niezdyscyplinowani i bezceremonialni jak Górska Straż. Porucznik kan-Porenn dowodzi drugą kompanią ciężkiej piechoty, porucznik law-Herwys kompanią kuszników.

To akurat każdy mógł stwierdzić bez żadnych wyjaśnień. Pierwszy oficer miał na sobie pełny bojowy rynsztunek piechoty: skórzany pancerz, ciężką, sięgającą kolan kolczugę, stalowe nagolenniki, hełm z kolczym nakarczkiem. Potężną tarczę zawiesił sobie na plecach, krótki miecz przesunął na przód. Od przeciętnego żołnierza piechoty odróżniała go tylko czerwona lamówka wokół płaszcza. Drugi oficer nosił skórzany pancerz, uzupełniony jeszcze narzuconą na wierzch pikowaną kamizelką, prosty hełm i kord. Trzy kołczany z bełtami obciążały mu pas, a ciężką kuszę trzymał w ręku. Obaj ograniczyli się do krótkiego oddania honorów i stanęli z boku, milcząc. Czarny Kapitan zmierzył ich taksującym spojrzeniem, jakby już szukał jakichś słabych punktów.

– Koczownicy przyspieszyli – powiedział w chwili, gdy milczenie stało się nieznośne. – Główne siły będą tu rankiem. Pojedyncze a’keery możemy zobaczyć w każdej chwili.