Выбрать главу

– To oczywiste. – Darwen-lav-Glasdern nie wyglądał na wstrząśniętego.

– Oczywiste, pułkowniku?

– Przybyli tu po łupy. Nie po ziemię, ale po złoto, srebro, drogie tkaniny i niewolników. Po stada zwierząt. I wszystko to wymyka im się z rąk. Wiedzą, że ta dolina to lejek z wąskim gardłem, ale nie chcą stracić zbyt wiele. Dlatego przyspieszyli.

– Nie wpuszczę was na górę poza kolejnością.

– A ta kolejność to? – Pułkownik uśmiechnął się lekko i, co było zdumiewające, nie położył dłoni na rękojeści miecza.

– Taka, w jakiej przybyliście. Czyli możecie wejść przed nimi. – Wskazał na zbliżającą się grupę uchodźców.

– A wy? Wchodzicie na górę ostatni?

– Oczywiście.

Dowódca piechoty przeniósł spojrzenie za plecy kapitana i ponownie zapatrzył się na dolinę.

– Moje rozkazy brzmiały „najszybciej jak się da”, kapitanie. Myślę, że jeśli będziemy na górze szybciej niż Straż, tempo będzie właściwe... – Uśmiechnął się bez śladu wesołości. – A poza tym, po raz pierwszy te cholerne dzikusy nie będą mogły uciekać przed nami po całym polu bitwy. Jeśli zechcą tu wejść, poczujemy ich smród z naprawdę bliska. Nareszcie będziemy mogli powitać ich jak trzeba.

Kapitan po prostu skinął głową.

– Będziecie bronić wejścia?

Pułkownik wymienił spojrzenie ze swoimi oficerami.

– A potrzebne wam koła od wozów? – zapytał.

Meekhańska piechota słynęła z dwóch rzeczy. Z nieustępliwości w natarciu i z tego, że potrafiła stawiać szańce nawet na środku morza. Techniki budowania okopów, wałów obronnych, palisad, umiejętność tworzenia linii obronnych w szczerym polu, za pomocą łopat i siekierek, żołnierze ćwiczyli na równi z posługiwaniem się mieczem, tarczą i włócznią. Stare powiedzenie mówiło, że jeśli dać Meekhańczykom trzy godziny, zbudują okop, lecz jeśli będą mieli trzy dni, postawią twierdzę.

Tu sprawę ułatwili uchodźcy. Setki wozów stało już w pobliżu wejścia do doliny. Pułkownik wysłał tam natychmiast żołnierzy, którzy zaczęli wybierać spośród nich najlepsze do obrony. W pierwszej linii miały stanąć najcięższe, najczęściej kupieckie, z solidnymi burtami i dnami. Gdy tylko wybrane trzydzieści wozów utworzyło półokrąg na zewnątrz wejścia, z jedną tylko szczeliną, przez którą wciąż przepuszczano uciekinierów, w ruch poszły łopaty. Pod każdym kołem wykopano dół, po czym wpuszczono je aż do połowy szprych w ziemię. Przed linią obrony błyskawicznie powstał rów, a wykopana ziemia trafiła pod wozy, uniemożliwiając prześlizgnięcie się pod spodem. Wszystkie pojazdy powiązano ze sobą łańcuchami i sznurami, długie deski zdjęte z innych wozów służyły do zamknięcia przejść pomiędzy nimi i podniesienia burt. Co kilka kroków montowano na wozach daszki, mające osłaniać żołnierzy przed spadającymi z góry pociskami. Wzdłuż całego szańca stukały młoty, łopaty gryzły ziemię. Varhenn patrząc, jak żołnierze wyłamują dyszle z reszty pojazdów, ostrzą je i wbijają przed frontem barykady, gotów był uwierzyć w te trzy dni i twierdzę.

Pytanie o koła nie było bynajmniej retoryczne. Z wozów, które i tak miały spłonąć, zdejmowano koła, ściągano obręcze i ostrzono szprychy. Później wbijano koło w ziemię na sztorc. Cztery lub pięć takich wystających z ziemi drewnianych ostrzy mogło spowolnić każdy atak.

W odległości do stu jardów od linii obrony poruszało się kilkudziesięciu żołnierzy, wyposażonych w szerokie świdry. Zrobienie otworu o głębokości dwóch stóp i szerokości dziesięciu cali zajmowało każdemu niespełna dwie minuty.

Czarny Kapitan patrzył w milczeniu na całą tę pracę.

– Słyszałem, że każdego piechociarza, u którego znajdą taki świder, koczownicy żywcem obdzierają ze skóry. Ale chodzą też słuchy, że wystarczy, żeby przed bitwą kilkudziesięciu żołnierzy przeszło się z takim sprzętem przed naszymi liniami, a nie odważą się szarżować. Konie łamią nogi. Parszywa rzecz taki dół.

– Równie parszywa jak strzała w brzuchu? – Rozległo się za nimi.

Oficer nie obejrzał się na czarodzieja.

– O to trzeba by zapytać konie, mistrzu. Daleko są?

– Dziesięć mil. Trochę zwolnili. Ale luźne a’keery są bliżej. Cztery, pięć mil. Tyle wiem.

– Nie próbują nas oszukać?

– Jeszcze nie wiedzą, że tu jestem. Ja tylko nasłuchuję, nie krzyczę i nie błyskam Mocą. – Czarodziej uśmiechnął się samymi wargami. – Prawda wygląda tak, że nie odważę się tego zrobić. Ich szamani są wyjątkowo potężni. Ale nawet oni nie wyczują mnie, dopóki sam nie zacznę rzucać zaklęć. Jest tu kilku takich, którzy trochę korzystają z Mocy, poza tym tak wielkie skupisko podenerwowanych i przestraszonych ludzi zawsze wprowadza zamęt w aspektowane źródła. Zresztą, po co mieliby się ukrywać? Ze szczytu Łysicy na pewno już widać większość zagonu, maskowanie się za pomocą magii to marnotrawstwo sił. I tak są pewni, że wejdą do doliny przy pierwszym ataku i będą tylko zbierać łupy.

Varhenn otworzył usta, zanim zdążył się zastanowić.

– Skąd wiecie, mistrzu, że są pewni?

– Bo śpiewają. – Czarodziej wzruszył ramionami. – Słyszę ich. Nie znam słów, ale to radosne, bojowe pieśni, takie, które towarzyszą zwycięskiej wojnie. – Oczy mu pociemniały. – Gdy człowiek słyszy taki śpiew na ustach wrogiej armii, to wie, że jego kraj przegrywa. Oni idą tu po łupy i mord.

Nikt nic nie dodał. Nie było sensu zaprzeczać.

—— • ——

– Przerwa!

Kolejny bieg zakończyli po przebyciu długiej prostej. Droga była tu robiona według najlepszych imperialnych wzorców, twarda i równa jak stół, z dającymi cień drzewami zasadzonymi w regularnych odstępach. To właściwie nie był bieg, tylko przyjemna wycieczka.

Kenneth kilkoma niecierpliwymi gestami rozstawił ludzi szerzej. Nawet w trakcie truchtu zmieniali swoje pozycje, by znaleźć się bliżej Velergorfa.

– Kiedy zobaczyliście pierwszych Se-kohlandczyków? – zapytał, gdy oddział ustawił się w szyku.

– Przed nocą...

—— • ——

Pojawili się nagle, ciemna plama oderwała się od majaczącego na horyzoncie lasu i pomknęła ku głównej drodze. Przez kilkanaście uderzeń serca nikt nie reagował, chyba nawet nikt ich nie spostrzegł. Żołnierze i strażnicy zgromadzeni przy okopanych wozach zajęci byli głównie popędzaniem nierozładowanego zatoru przy wejściu, który utworzył się, gdy dwie grupy uciekinierów próbowały wejść jednocześnie. Doszło do krótkiej walki na kije i pięści, którą zakończyło dopiero wypłazowanie kilku jej najbardziej zacietrzewionych uczestników. Już wydawało się, że przejście zostanie udrożnione, gdy z końca kolumny uchodźców dobiegł rozpaczliwy kobiecy krzyk. Po chwili rozległo się kilka następnych i nagle cała grupa, około trzystu osób, rzuciła się naprzód. Przejście w linii wozów miało szerokość niespełna dziesięciu kroków, tłum zatkał je jak wilgotny piasek klepsydrę. Chłopi, jeszcze przed sekundą zajęci okładaniem się pięściami, nagle musieli walczyć o życie. Żołnierze zaczęli siłą wyciągać ludzi, nie patrząc, czy targają odzież, czy wyłamują ręce. Jakaś kobieta krzyczała coś o swoim dziecku.

Varhenn nie patrzył na nią. Stał na wozie obok Czarnego Kapitana i spoglądał na południe. Słońce dopiero zbliżało się do horyzontu i noc nie zdążyła jeszcze litościwie okryć wszystkiego swoim płaszczem. Ciemna plama była już niespełna milę od ich linii, a po kilku uderzeniach serca rozdzieliła się na poszczególnych jeźdźców. Około stu, jeśli go wzrok nie mylił. Rozciągnęli się sprawnie w półksiężyc i pochłonęli sześć najbliższych wozów z karawany, która podążała drogą ku wejściu do doliny. Nie było widać szczegółów, ale jeszcze przed chwilą wozy posuwały się przed siebie, otoczone przez kilkunastu ludzi, a teraz dwa z nich zjechały na bok i ugrzęzły w rowie, pozostałe cztery zatrzymały się. Oddział oderwał się od pojazdów i ruszył cwałem naprzód. Uchodźcy w kolumnie byli martwi. Dookoła wozów leżały ciała, które wyglądały z tej odległości jak ciemne, niezgrabne tłumoki.