Выбрать главу

Na drodze wybuchła panika. Około tysiąca ludzi runęło biegiem w stronę zbawczej doliny. Pędzone stada rozpierzchły się na wszystkie strony, uciekający ciskali na ziemię toboły, porzucali ciągnięte przez wiele mil wózki i pędzili przed siebie. Jakiś woźnica machał batem, usiłując zmusić przemęczone zwierzęta do ostatniego wysiłku, wreszcie zeskoczył z kozła i pobiegł niezdarnie. Inny stracił panowanie nad zaprzęgiem i wywrócił furmankę, tarasując drogę; po chwili uderzył w niego kolejny wóz, potem jeszcze jeden. W powietrze buchnął kwik ranionych koni.

A pomiędzy tym chaosem szaleli jeźdźcy. Mknęły strzały, błyskały szable, długie lance kłuły plecy i przygważdżały leżących do ziemi. Jedynym celem tej rzezi było wzbudzenie przerażenia i zamieszania.

Byli daleko poza zasięgiem żołnierzy.

Obok kapitana pojawiło się kilku kuszników. Dowodzący nimi krępy dziesiętnik zasalutował krótko i zdjął broń z pleców.

– Mamy rozkazy, panie kapitanie, trzymać ich tak daleko, jak się da.

– A jak daleko dacie radę tym?

Dowódca Górskiej Straży wskazał ciężką kuszę naciąganą zębatą przekładnią.

– Z tego cacka normalny zasięg to ćwierć mili, panie kapitanie.

Varhenn pokiwał głową z uznaniem. Straż używała lekkich kusz, napinanych za pomocą haka zamocowanego na pasie lub prostą przekładnią, zwaną „koźlą nóżką”. Były lekkie, niezawodne i ładowało się je znacznie szybciej niż tą, z którą teraz mozolnie walczył dziesiętnik. Poza tym przy odrobinie wprawy dało się je przygotować do strzału, nawet leżąc, a w górach nie było niczego, z czym zwykła kusza nie poradziłaby sobie bez problemu. Broń, którą zaprezentował im teraz piechociarz, była używana głównie przy oblężeniach miast albo w walce z ciężkozbrojną jazdą.

Szczęknęły zapadki, umieszczono bełty w rowkach. Dziesięciu żołnierzy uniosło broń i oparło ją o burty wozów. Podoficer przez chwilę lustrował przedpole, po czym warknął krótko:

– Lewo. Ośmiu jeźdźców. Dwóch w płaszczach. Środek.

Kusze zsynchronizowały ruch i zamarły, wycelowane w tę samą stronę.

– Teraz!

Brzęknęły cięciwy. Przez dwa, trzy uderzenia serca grupa jeźdźców galopowała przed siebie. Nagle dwa konie zgubiły rytm, potknęły się, jeden z nich nie zdołał odzyskać równowagi i zarył chrapami o ziemię, zrzucając jeźdźca. Cały oddział poszedł w rozsypkę, zawracając niemal w miejscu i cwałując w stronę lasu.

– Było więcej niż ćwierć mili.

– To pomysł naszego porucznika, panie kapitanie. Oni – dziesiętnik zdjął kuszę z burty i znów zaczął kręcić korbą – najczęściej używają co najmniej dwóch rodzajów strzał: lekkich, którymi szyją na przeszło trzysta kroków i które służą bardziej do ranienia i wprowadzania zamętu, i... uff, i ciężkich, na krótki dystans, używanych do przebijania zbroi. Więc nasz porucznik kazał zbrojmistrzowi w garnizonie zrobić trochę takich bełtów – lżejszych prawie o połowę od zwykłych. Niosą znacznie dalej i choć na ćwierć mili nie przebiją porządnego pancerza, to świetnie ranią konie i ludzi... uff.

Położył bełt w rowku i uniósł kuszę do ramienia.

Varhenn odszukał wzrokiem ostrzelaną przed chwilą grupę. Liczyła już tylko sześć koni. Jeszcze jedno zwierzę zostało w tyle, kulejąc wyraźnie. Reszta koczowników nie zorientowała się jeszcze, że są już w zasięgu strzału.

– Prawo. Obok zielonego wozu. Dziesięciu. Cwałują w stronę bab i dzieciaków. Środek.

Minęła chwila, konni zmniejszyli dystans do uciekinierów o jedną trzecią.

– Teraz!

Efekt był jeszcze bardziej widowiskowy. Dwóch pierwszych jeźdźców po prostu zmiotło z siodeł, koń trzeciego potknął się i przewrócił, podcinając dwa następne. Z dziesięciu koczowników została połowa. Ocaleni osadzili wierzchowce niemal w miejscu i po chwili widać było tylko końskie zady i plecy jeźdźców.

Na wozy wdrapywali się kolejni żołnierze. W ciągu kilkunastu sekund kusznicy obsadzili całą liczącą ponad sto pięćdziesiąt jardów linię obrony. Skrzypiały cięciwy, klekotały zapadki. W regularnych odstępach czasu barykada posyłała salwy bełtów w stronę najeźdźców. Wkrótce wokół wejścia do doliny utworzył się szeroki na jakieś pięćset kroków pas ziemi niczyjej. Ci z uciekinierów, którzy nie zdążyli się w nim schronić, byli już martwi.

Reszta ciągle biegła, bo koczownicy nie zrezygnowali z rzezi. Także z ich strony zaczęły świstać strzały. Krzyki uciekających brzmiały strasznie. Zaciskając pięści, Varhenn patrzył, jak w grupie biegnących kobiet i dzieci, którą ocaliła wcześniej celna salwa, giną kolejne osoby. Jakaś dziewczyna runęła na ziemię, łapiąc się za przebite strzałą gardło, jedna z kobiet krzyknęła rozdzierająco, zrobiła kilka chwiejnych kroków i upadła na kolana, przez chwilę próbowała jeszcze pełzać na czworakach. Z pleców sterczały jej trzy drzewca. Powoli kładła się na ziemi, jakby chciała ją objąć, przytulić, schować się w niej – i znieruchomiała.

Jednak wkrótce krwawe widowisko dobiegło końca. Łuki Se-kohlandczyków miały zasięg o dobre dwieście jardów krótszy niż ciężkie kusze imperialnej piechoty, a uchodźcy biegli naprawdę szybko. Po minucie zabrakło koczownikom celów.

– To tylko zwiadowczy a’keer – kapitan powiedział to wolno, cedząc każde słowo przez zęby. – Reszta naszych gości przybędzie pewnie jutro.

– Racja, panie kapitanie. – Pułkownik wyrósł obok jakby spod ziemi. – Czeka nas cała noc ciężkiej roboty. Dobre strzelanie, Kamień.

– Dziękuję, panie pułkowniku. – Dziesiętnik kuszników nie przestawał celować w przedpole. – Te nowe bełty świetnie niosą.

– Widziałem. Czy pańscy ludzie mogą obsadzić te wzniesienia, kapitanie? – Dowódca Siedemnastego wskazał skalne ramiona, obejmujące wejście do doliny. – Wiem, że trudno się tam wspiąć, ale nie jest to niemożliwe.

– Już wysłałem tam kilku zwiadowców. Zadbamy o to. Co z tą całonocną robotą?

– Dziękuję. To – piechociarz stuknął w burtę wozu – pierwsza linia obrony. Ale jest zbyt szeroka i za bardzo rozciągnięta. Ma ich tylko spowolnić. Za to w samym wejściu zbudujemy drugą, a potem trzecią, tym razem wklęsłą. Chcę także okopać się u stóp Łysicy, żeby osłaniać odwrót na górę.

Czarny Kapitan popatrzył na niego jak na szaleńca. Po chwili zbliżył twarz do pułkownika i syknął:

– Masz ośmiuset zmęczonych ludzi, a jutro stanie tam trzydziestotysięczna armia, z czarownikami, Jeźdźcami Burzy i bogowie wiedzą, czym jeszcze. Naprawdę myślisz, że dasz radę ich zatrzymać, a potem wycofać się na szlak?

Przez chwilę oblicze drugiego oficera nic nie wyrażało. Potem uśmiechnął się lekko. Na widok tego grymasu żołądek Varhenna wypełnił się lodem.

– Mam ośmiuset ludzi i żadnego wsparcia w magii, to prawda, panie kapitanie. Jesteśmy zmęczeni jak nigdy. To też prawda. Jutro stanie naprzeciw nas trzydzieści tysięcy barbarzyńców, przywykłych do zwycięstw, i o tym też nie zapomniałem. Ale nie mam innego wyjścia. Mogę zniszczyć machiny, spalić wozy i wepchnąć się na górę siłą. I wtedy ta dolina wypełni się krwią. Najpewniej żaden z nas nie dożyje jutrzejszej nocy, i o tym też wiem i ja, i moi ludzie. Ale jesteśmy zasraną piechotą, która ma za zadanie walczyć w obronie obywateli Imperium.

– Więc to są obywatele imperium? Meekhańczycy?