– Tak, kapitanie. To są Meekhańczycy.
– Nie radzę mówić tego głośno, bo będziecie musieli walczyć na dwa fronty.
Pułkownik uśmiechnął się szerzej.
– Zobaczymy. Kamień!
– Tak jest!
– Zostawię tu pięćdziesięciu ludzi pod twoją komendą. Trzymajcie ich na dystans. Reszta bierze się do kopania.
– Rozkaz!
Dowódca piechoty odwrócił się i zeskoczył z wozu. Kapitan patrzył przez chwilę na jego plecy.
– Dureń – mruknął wreszcie. – Varhenn!
– Jestem, panie kapitanie.
– Przekażesz rozkazy...
—— • ——
– A kiedy przybyła reszta armii?
Zatrzymali się na dłuższy odpoczynek przy strumieniu. Żołnierze napełniali manierki, gryźli suchary i suszone mięso, odpoczywali. Oczywiście większość zajęła miejsca w pobliżu Velergorfa.
– O świcie, panie poruczniku. Wcześniej, niż myśleliśmy, piechota ledwo zaczęła budować trzecią barykadę, a tu rozległ się alarm i pojawili się koczownicy. A gdy zaczęli się wyłaniać z lasu, wyglądało na to, że nigdy nie przestaną. Wyjeżdżali i wyjeżdżali, szereg za szeregiem, przy graniu trąb i piszczałek, przy waleniu w bębny. Wyłaniali się wzdłuż całego widnokręgu, we wszystkich miejscach jednocześnie. To był cholerny, przerażający pokaz siły i potęgi, przedstawienie, które miało nas przerazić i odebrać wolę walki. I niemal z miejsca ruszyli.
—— • ——
Zaczęli z prawego skrzydła. Od ściany koczowników oderwał się jeden a’keer, po nim drugi, trzeci i czwarty. Około pięciuset jeźdźców ruszyło kłusem, potem galopem, by tuż przed umowną linią zasięgu kusz przejść w cwał. Reszta koczowniczej armii wydała ogłuszający okrzyk wojenny, któremu towarzyszyło potrząsanie bronią, uderzanie szablami o tarcze i rżenie koni. Fala dźwięku walnęła o skalną ścianę, przelała się przez barykadę i wpadła w dolinę. Tłum zgromadzony pod górą zakłębił się jak żywe mrowisko oblane wrzątkiem i odpowiedział krzykami przerażenia.
Cwałujący oddział przecinał ziemię niczyją po cięciwie, z każdym krokiem zbliżając się do barykady. Która milczała. Obszar wywierconych otworów, zaostrzonych szprych i pali sięgał nie dalej niż na sto kroków przed wozy, do tej granicy jazda miała swobodę manewru. W pierwszym ataku dowodzący se-kohlandzką armią najwyraźniej zamierzał sprawdzić zasięg pułapek i determinację obrońców. Jakieś sto pięćdziesiąt jardów od wozów koczownicy napięli łuki i wypuścili chmurę strzał. Pociski pomknęły w niebo po wysokich parabolach, niemal znikając z oczu obserwującym je żołnierzom. Zanim osiągnęły maksymalną wysokość i złamały lot, konni wystrzelili ponownie. Zanim groty runęły śmiercionośnym gradem na wzniesione tarcze i ochronne daszki, w niebo pomknęła trzecia salwa.
Varhenn stał na jednym ze skalnych wałów obejmujących dolinę i patrzył. Przed chwilą dostarczył rozkaz od kapitana, mówiący, że Straż ma nie ujawniać swojej obecności, jeśli nie zostanie zauważona. Wzniesienia miały w najniższym miejscu przeszło sto stóp wysokości i opadały, jakby ktoś nożem odciął skałę. Teoretycznie można było je sforsować, Górska Straż nie miałaby z tym większego problemu, ale wymagałoby to lin, haków, czekanów i przede wszystkim doświadczenia we wspinaczce. Obaj dowódcy ustalili, że dopóki koczownicy nie spróbują tej sztuki lub dopóki sytuacja nie stanie się rozpaczliwa, górale będą się maskować.
Oba szczyty, podobnie jak resztę stoków, porastały sosny. Łatwo można się było wśród nich schować i przyczaić, choć bezczynne czekanie nie leżało w naturze górskich żołnierzy, zwłaszcza gdy mieli przeciwnika w zasięgu strzału.
– Na co oni czekają? – Dowodzący Trzecią Kompanią porucznik Gyrwen wychylił się zza pnia i zlustrował równinę. – Jesteś pewien rozkazów? Mamy się kryć?
– Tak, panie poruczniku. Nie ujawniać się.
– Rozumiem. Ale tu by się przydał każdy bełt.
Na to chłopak nie miał żadnej odpowiedzi. Z tej wysokości widać było, że armia koczowników jest olbrzymia. Gigantyczna. To było prawdziwe ludzko-końskie morze. Każdy koczownik prowadził ze sobą trzy lub cztery wierzchowce, żeby czy to w bitwie, czy podczas ucieczki zawsze mieć pod ręką świeże zwierzę. Tym samym trzydziestotysięczna armia miała ponad sto tysięcy koni. I cała ta potęga opasywała teraz pierścieniem wejście do doliny i mającą bronić je, tak wątłą z tej perspektywy barykadę. To był pokaz siły skierowany do obrońców. Wydawało się, że wystarczy, iż armia ta po prostu ruszy naprzód, a przewali się przez barykady jak morska fala przez zamek z piasku. Atakujący nawet nie musieliby wyciągać broni, samą masą, samym impetem zrównaliby z ziemią wszystko na swojej drodze.
Goniec obrzucił wzrokiem umocnienia. Pierwsza linia obrony wybiegała półkolem przed wejście do doliny, druga, najkrótsza, blokowała środek kamiennych wrót. Trzecia, wciąż nieukończona, była lustrzanym odbiciem szańca zewnętrznego. Jeśli komukolwiek uda się sforsować pierwszą i drugą linię umocnień, znajdzie się w krzyżowym ostrzale, w kotle utworzonym przez ostatnią barykadę.
Pod warunkiem wszakże, że będzie jeszcze dość obrońców, żeby ją obsadzić.
Za ostatnim szańcem ustawiono całą artylerię pułku. Dowodzący nią kapitan twierdził, że może strzelać nad trzema liniami umocnień, nie szkodząc własnym żołnierzom. Pozostało wierzyć mu na słowo.
Przy skorpionach i onagerach roili się artylerzyści w czarnych pancerzach, ze skórzanymi maskami na twarzach. Kręcili korbami i ostrożnie ładowali na łyżki katapult gliniane dzbany z szyjkami obwiązanymi szmatami. W stojących nieopodal żelaznych koszach płonął ogień.
Tymczasem atakujący, nie przestając ostrzeliwać barykady, znaleźli się dokładnie naprzeciw wejścia. Na jakiś niewidoczny z góry znak przyczajeni na wozach kusznicy wysunęli się spod ochronnych daszków i zajęli pozycję do strzału. Przymierzyli, padła komenda, oddali zgraną jak na ćwiczeniach salwę i znikli pod osłonami. Wszystko w czasie krótszym niż pięć uderzeń serca, w chwili, gdy jeden grad pocisków właśnie zadudnił o barykadę, a drugi dopiero osiągał szczyt paraboli.
Varhenn przeniósł wzrok na nacierający oddział. Był właśnie w odległości jakichś stu dwudziestu jardów, gdy dostał salwę w bok. Strzelała połowa kompanii, około stu kuszników, ale skutek był przerażający. Nie wiadomo, czy szczęśliwie, choć po pokazie z wczorajszego dnia był gotów założyć się, że nie, pociski trafiły w czoło jadącej w ciasnym szyku kolumny. Na pewno strzelają ciężkimi bełtami, zdążył pomyśleć. Pierwsze sześć, siedem koni, cwałujących na przodzie, po prostu się przewróciło. Jakby zwierzętom nagle przecięto ścięgna. Te, które pędziły za nimi, nie miały szans na uniknięcie zderzenia. Nagle w dwa, trzy uderzenia serca na wprost wejścia do doliny powstał zator pełen wierzgających kopyt i rzucających się w drgawkach końskich i ludzkich ciał.
W mgnieniu oka kolumna rozdzieliła się na dwie strony, omijając niebezpieczeństwo i zapominając o oddaniu kolejnej salwy. To wystarczyło. Padła komenda, reszta kompanii kuszników zajęła pozycje, sto kusz szczęknęło jednym głosem.
Tym razem żołnierze posiali bełty wzdłuż całego oddziału. Wizg i rżenie ranionych i konających koni, urywane ludzkie okrzyki, jeźdźcy spadający z siodeł, przewracające się zwierzęta, walące o ziemię ciała. Dla kogoś, kto bezsilnie obserwował wczorajszą rzeź uchodźców, nie mógł istnieć piękniejszy widok.
Lecz to nie było wszystko, co piechota miała do powiedzenia. Gdzieś z tyłu, zza trzeciej linii obrony rozległ się metaliczny szczęk i cztery onagery wyrzuciły ramiona do przodu. To nie były wielkie, oblężnicze machiny, tylko artyleria polowa, więc dzbany, które załadowano na łyżki, miały pojemność nie większą niż półtora galona. Wypełniała je jednak mieszanina smoły, siarki, saletry i oleju skalnego. Ciągnąc za sobą ogniste warkocze, pociski przeleciały nad barykadami i trafiły dokładnie w środek kotłującego się oddziału wroga. Teraz stało się jasne, dlaczego przez całą noc artylerzyści odmierzali odległości, ustawiali swoje zabawki i oddawali próbne strzały. Dzięki temu mogli wspierać obronę, nie widząc nawet przeciwnika.