Выбрать главу

Dzbany eksplodowały ogniem, a po chwili kłęby czarnego dymu przesłoniły obraz. Dźwięki dobiegające z dołu na moment przestały przypominać cokolwiek, co mogło wydostać się z gardeł żywych istot. Gdy dym rozwiał się, na osmalonym, okrwawionym pobojowisku leżały ciała kilkudziesięciu ludzi i koni. Reszta oddziału uciekała na łeb, na szyję, byle schronić się poza zasięg strzału.

Początek dnia należał do Siedemnastego Pułku.

—— • ——

– Najdziwniejsze... nie, cholera, nie najdziwniejsze. Najbardziej niezwykłe było to, że ci przeklęci piechociarze stali cicho. – Velergorf oparł się plecami o pień powykręcanego dębu i przymknął oczy, jakby jeszcze raz oglądał wszystkie obrazy, o których przed chwilą opowiadał. – Nie walili mieczami o tarcze, nie wydawali wojowniczych okrzyków, nie próbowali dodać sobie odwagi wyzywaniem wroga. Stali na barykadzie z powiązanych kupieckich wozów, tak małej, że jak ktoś dobrze się zamachnął, to rzucony kamień bez trudu przeleciał z jednego końca szańca na drugi, naprzeciw mieli kilkadziesiąt tysięcy dzikich wojowników i gdzie nie spojrzeli, tam widzieli nieprzebyte szeregi wroga, a milczeli. Ja na ich miejscu wrzeszczałbym na całe gardło, żeby nie posrać się ze strachu.

Wykrzywił wytatuowaną twarz w gorzkim uśmiechu.

– A my przez pierwsze pół dnia siedzieliśmy na górze i patrzyliśmy, jak walczą. Ataki szły jeden za drugim, niemal bez przerwy, bo stojąc naprzeciw wejścia, koczownicy widzieli wejście na Łysicę i szlak zapchany ludźmi. Widzieli, jak uciekają im łupy. Więc się spieszyli...

—— • ——

Próbne ataki trwały przez cały ranek. Pojedyncze a’keery odrywały się od zwartej ściany najeźdźców najczęściej w kilku miejscach jednocześnie i cwałowały w stronę barykady, zasypując ją strzałami. Dowodzący zagonem Syn Wojny sprawdzał determinację obrońców, zasięg pułapek i szukał słabych punktów umocnień. Z początku, gdy atakujący zbliżyli się na dwieście jardów, z linii powiązanych wozów sypał się grad bełtów. Trupy ludzi i koni stopniowo otaczały barykadę krwawym półokręgiem. Później obrońcy zmienili taktykę, zwiększając promień ostrzału najpierw do dwustu pięćdziesięciu, później do trzystu i trzystu pięćdziesięciu jardów.

– Wstrzeliwują się – mruknął Czarny Kapitan.

Kucali razem obok powykręcanego pnia górskiej sosny, która jakimś cudem potrafiła zakorzenić się na skale. Kawer Monel wykorzystał chwilę przerwy, by dołączyć do kompanii obsadzającej wzniesienia i rzucić okiem na pole bitwy. Minę miał poważną. Jak na razie Straż nie zdradziła swojej obecności, a Se-kohlandczycy najwyraźniej nie planowali próby obejścia barykady bokiem. Nie było się czemu dziwić. Koczownicy musieli być pewni, że przebiją się pierwszym poważnym szturmem.

A ten nastąpił dwie godziny po świcie. Przy dźwiękach Piszczałek i bębnów w kilku punktach otaczającej barykadę armii wszczął się ruch. Stojące do tej pory bezładnie szeregi zwarły się, wyrównały, podzieliły na wyraźne oddziały. Jeśli ktokolwiek do tej pory mógłby mieć wątpliwości, że atakujący zagon tworzą znakomici, dobrze wyszkoleni i zdyscyplinowani wojownicy, natychmiast straciłby je na ten widok. Nie przypadkiem już trzeci rok z rzędu Imperium przegrywało bitwę za bitwą.

Ruszyli jednocześnie, pięć szerokich i głębokich kolumn, po tysiąc koni każda. Jedna od czoła, dwie kolejne blisko po jej bokach, dwie ostatnie na skrzydłach, niemal wzdłuż skalnej ściany. Z początku jechali wolno, stępa, równiutko, niczym defilująca przed cesarzem imperialna gwardia. Po chwili przyspieszyli, przeszli w kłus, potem w galop. Nawet przyczajeni sto stóp wyżej strażnicy czuli drżenie skał, przenoszących uderzenia tysięcy kopyt. Atakujące na skrzydłach oddziały pierwsze runęły cwałem, zasypując barykadę gradem strzał. Teraz nie było przerwy pomiędzy salwami, deszcz pocisków równomiernie, bez ustanku uderzał o wozy, groty wbijały się w deski, w ochronne zadaszenia, w tarcze stojącej nieco z tyłu w ciasnym szyku ciężkiej piechoty.

Barykada milczała. Atakujący zbliżali się jak sunąca z pięciu kierunków szarobura lawina, a linia wozów wyglądała na opuszczoną. Z góry widać było, jak piechota z niewzruszonym spokojem przyjmuje na tarcze strzały, jak kusznicy stoją z bronią gotową do strzału, jak drżą napięte do granic możliwości ramiona onagerów i skorpionów. I wszyscy czekają.

A na co oczekują, stało się jasne, gdy napastnicy przekroczyli magiczną do tej pory linię stu jardów. Pierwsze cztery konie w kolumnie atakującej z lewej strony przewróciły się z dzikim rżeniem, wpadając w zamaskowane doły wywiercone przez żołnierzy. Było za późno, żeby się zatrzymać, a prawdę powiedziawszy, nawet nie wyglądało na to, żeby koczownicy mieli taki zamiar. Sto jardów dzielące ich od barykady kosztowało oddział kilkadziesiąt koni, ale atakujący najwyraźniej spodziewali się takich niespodzianek i byli gotowi na straty. Widać nie pierwszy raz walczyli z meekhańską piechotą.

Omijając przewracające się konie, tratując własnych towarzyszy, jazda runęła na barykadę.

A barykada ożyła. Kusznicy zajęli pozycje i oddali równiutką salwę. Po niej drugą, dziesiątkując atakujących. Ale to był koniec, jedna kompania kuszników to około dwustu ludzi, dwieście bełtów, z których co prawda każdy może z łatwością przebić nawet płytową zbroję, ale ponowne naładowanie broni świetnie wyszkolonemu żołnierzowi zajmowało przynajmniej pół minuty.

Dwie salwy oddane z najbliższej odległości zebrały krwawe żniwo, lecz w czasie, gdy kusznicy garbili się, mozolnie kręcąc korbami, atakujący byli już przy barykadzie. Nagle świsnęły liny, na szczerzące się do koczowników zaostrzone kłody, powbijane przed wozami, zarzucono pętle i szarpnięto. Nie zawsze się udawało, Meekhańczycy umieli wkopywać pale w ziemię, niejeden koń przysiadł na zadzie, niejeden jeździec wyleciał z siodła. Ale wiele z pospiesznie przysposobionych dyszli i byle jak ociosanych pni poddało się. W chroniącym barykadę przed bezpośrednim atakiem jeżu pojawiły się pierwsze wyrwy.

Wszystko to trwało dosłownie kilka chwil, w czasie których kusznicy zdążyli zbiec z wozów, ustępując miejsca piechocie. Ciężkie oszczepy pomknęły w stronę jeźdźców, strącając ich z siodeł i raniąc konie. Jednocześnie szczęknęły spusty machin i kilka zapalających pocisków spadło na przedpole. Obie atakujące ze skrzydeł kolumny oderwały się od barykady, rozstępując na boki i robiąc miejsce głównym siłom.

—— • ——

– Byli gotowi na straty, mówię wam, to było widać w sposobie, w jaki jechali do ataku. Zwarci, skuleni w siodłach, z tarczami uniesionymi nad głową. Już nie śpiewali, szli do walki na śmierć i życie. Cholera, z góry wyglądało to głupio, jazda szturmująca okopane wozy, nic durniejszego na świecie nie można było wymyślić. Ale wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że Se-kohlandczycy uczyli się atakować takie umocnienia w czasie wojen z Verdanno na wschodnich stepach. Doskonale wiedzieli, jakie są słabe strony takich barykad, zwłaszcza kiedy stawia się je nie ze specjalnie przygotowanych wozów bojowych, tylko z prostych, kupieckich landar.

Porucznik powiódł wzrokiem po zgromadzonych żołnierzach. Prawie cały oddział siedział w pobliżu. Nawet Hawen znalazł wreszcie w strumieniu kamień na stos przy zejściu i przyłączył się do słuchających. Szpiega posadzono nieopodal i przywiązano do drzewa. Kenneth przez chwilę rozważał, czy nie dać znaku do wymarszu, ale to chyba nie był dobry moment. Poza tym mieli naprawdę niezłe tempo, więc mogli jeszcze trochę posłuchać.