Выбрать главу

– Jeźdźcy Burzy... – Kapitan zmarszczył brwi, wyraźnie zaskoczony. – Rzucają najlepsze oddziały już do drugiego szturmu. Leć do pułkownika i powiedz mu o tym.

Varhenn ześlizgnął się po linie, niemal parząc sobie dłonie, i pomknął do artylerzystów.

– Gdzie pułkownik?!

– Na pierwszej barykadzie – głos zza czarnej maski był głuchy i zniekształcony. – Ruszaj stąd, chłopcze. Zapalać!

Podpalono szyjki dzbanów założonych na łyżki machin. Kłęby nasiąkniętych żywicą szmat zadymiły i zasyczały, sypiąc iskrami. Artylerzysta spojrzał na górę, na wznoszącą się nad wejściem skałę, gdzie mała sylwetka wymachiwała właśnie dwoma kolorowymi chorągiewkami.

– Trzysta jardów! Na wprost! Teraz!!!

Uderzenie łyżki o poprzeczną belkę szarpnęło tyłem onagera, cała konstrukcja zatrzęsła się i podskoczyła. Płonący pocisk przeleciał nad barykadą, nabierając wysokości.

– Poziomuj! Równaj! Napinaj!

Zaskrzypiały naciągane liny.

Varhenn biegł już w stronę kolejnych umocnień. W środkowej barykadzie zostawiono przejście o szerokości jednego wozu, gotowe do zastawienia. Gdzieś przed nimi zapalające pociski uderzyły w mur nacierającej jazdy. Rżenie, nie, nie rżenie, wycie ranionych koni słychać było w całej dolinie.

Przed środkową linią obrony zaostrzone pale wbito w ziemię na szerokości czterdziestu stóp. I wciąż dokładano nowe. Pomiędzy nimi zostawiono tylko wąską na kilka stóp, dwukrotnie zakręcającą ścieżkę. Do burt kilkunastu tworzących barykadę wozów wciąż przybijano nowe deski, a od przodu podpierano je dziesiątkami belek. Meekhańczycy umieli uczyć się na własnych błędach. Tych wozów na pewno nie przewróci paru konnych.

Pułkownik stał na pierwszej barykadzie i obserwował zbliżającą się kolumnę.

– Wolno idą, jakby na coś czekali – powiedział do towarzyszącego mu porucznika.

– Kapitan prosił, żeby przekazać, że na końcu stoją Jeźdźcy Burzy – goniec powiedział to na jednym oddechu i zamarł. Obaj oficerowie odwrócili się i spojrzeli na niego uważnie. Darwen-lav-Glasdern uśmiechnął się lekko.

– Cicho chodzą ci górale, co?

– Racja, panie pułkowniku.

– Dobrze, zobaczymy. I tak mam zamiar oddać im tę barykadę. – Pułkownik kopnął w jeden z przywieszonych do burty bukłaków. – A przynajmniej to, co z niej zostanie.

Z tyłu ramiona onagerów znów huknęły o poprzeczki i cztery płonące pociski przeleciały nad głowami żołnierzy. Trafiły w środek kolumny, rozpryskując się malowniczo. Kwik koni przebił się przez tętent tysięcy kopyt, lecz na kilka chwil dym litościwie zakrył wszystko. Gdy opadł, kolumna stała w miejscu, rozdzielona na dwie części. W utworzonej pośrodku alejce kręciło się kilku pieszych. Po chwili przyprowadzono do nich pięć koni. Nieosiodłanych, bez wędzideł.

– Źrebiarze... – Porucznik przełknął ślinę i ryknął – szybciej! Ruszać się! Więcej drewna!!!

– Są daleko, sześćset jardów... Mam nadzieję, że Glaweb dobrze wymierzył odległość. Będzie miał nie więcej niż dwa strzały. – Pułkownik już się nie uśmiechał. – No, chłopcze, zmykaj do swojego kapitana. Powiedz mu...

– Nadchodzą...

Z obu skrzydeł narastał tętent kopyt. Także główny oddział powoli ruszył z miejsca, ale Varhenn nie odrywał wzroku od ośmiu ubranych na szaro ludzi pośrodku. Najwyższy z nich podszedł do jednego z koni, przytulił twarz do jego szyi, pogłaskał po chrapach. Nagle mężczyzna klepnął zwierzę w zad i koń ruszył z miejsca. Z każdym susem zwierzę przyspieszało, stępa, kłus, galop. Wyprzedziło czoło oddziału i wyciągnęło się przy ziemi w dzikim cwale. Po chwili to nie był już cwał, tylko coś więcej – bieg, jakby koń poniósł, mając na grzbiecie stado demonów. Zadarł w górę ogon, wytrzeszczył oczy, wydał z siebie nieziemskie, wyzywające rżenie. Łoskot kopyt tego jednego zwierzęcia zagłuszył wszystko inne, wydawało się, że cały świat umilkł, a nadciągające powoli oddziały znikły.

Mężczyzna, który go posłał naprzód, zastygł w dziwnej pozycji, z rękoma wyciągniętymi przed siebie i dłońmi na wpół otwartymi, jakby przepuszczał przez palce długą linę. Nagle zacisnął dłonie w powietrzu i pociągnął. Szyja konia zgięła się pod kątem prostym, trzasnęły kręgi, zwierzę zaryło łbem w ziemię i przewróciło się na grzbiet, martwe już w chwili, gdy szaman wykonał swój gest. Upadło jakieś dwieście jardów przed barykadą.

Tylko że tętent nie umilkł. Przeciwnie – narastał, potężniał, rósł. Varhenn wytrzeszczył oczy, widząc tuman kurzu podnoszący się z ziemi, w miejscach, gdzie uderzały widmowe kopyta. Dusza, duch konia, zamordowanego przed chwilą czarami szamana, pędziła nadal przed siebie, wprost na barykadę. Prosto na wóz stojący obok...

– Uwagaaa!!!

Kilku żołnierzy w ostatniej chwili uskoczyło w bok. Pale powbijane przed umocnieniem rozprysły się na wszystkie strony, jak piki rozepchnięte końską piersią, i w następnym mgnieniu oka coś rąbnęło w szaniec. Z ogłuszającym hukiem ciężki, kupiecki wóz, skonstruowany tak, by móc przewozić po każdej drodze tysiące funtów towaru, wyleciał w powietrze, wyrwany z linii. Wiążące go z resztą barykady sznury i łańcuchy popękały jak lniane nici, a deski, gwoździe, kawałki drewna pofrunęły na wszystkie strony. Wóz obrócił się w powietrzu kilka razy i grzmotnął o ziemię, koziołkując bezwładnie. Zatrzymał się dopiero tuż przed linią ostrokołu chroniącego drugą barykadę.

Sto stóp, przemknęło przez głowę gońcowi. Przeleciał ponad sto stóp... Wielka i Miłosierna Pani!

W zrobionym wyłomie mogło się zmieścić sześciu jadących strzemię w strzemię konnych.

– Następny!

Drugi koń wyprzedził właśnie nadciągający oddział i wyrwał przed siebie w obłąkańczym cwale. Sto jardów za nim kolejny szaman przepuszczał przez dłonie niewidzialną linę. Koń pędził wprost na wóz, na którym stał Varhenn i dwaj oficerowie.

Za nimi coś brzęknęło i tuż nad barykadą śmignęła strzała wielkości sporego dzirytu. Pocisk miał jaskrawo pomalowane lotki, był wyraźnie widoczny na tle nieba. Gdzieś w połowie odległości między wozami a zgromadzoną armią osiągnął szczyt paraboli i zaczął obniżać lot. Jeden z pancernych jeźdźców przejeżdżających właśnie obok źrebiarzy zniknął jak zdmuchnięty z siodła.

– Muszą nanieść poprawkę. I lepiej, żeby nie chybili.

Po chwili jedenaście skorpionów wystrzeliło salwą. Długie na pięć stóp pociski pomknęły w stronę szamanów. Ten, który trzymał na niewidocznej uwięzi cwałującego konia, zgiął się nagle wpół, przycisnął ręce do brzucha, przewrócił, zadygotał. Stojący obok czarownik złapał się za udo, w które wbiła się ciężka strzała. Dwa z pięciu przygotowanych do poświęcenia koni również zostały trafione, jeden stanął dęba, zatańczył na tylnych nogach i zwalił się na ziemię, drugi wpadł pomiędzy jeźdźców, roznosząc chaos i zamieszanie. Najwyższy ze źrebiarzy, ten, który pierwszy poświęcił konia, zamachał rękoma, wydając jakieś rozkazy. Szeregi ciężkiej jazdy zwarły się przed czarownikami, osłaniając ich własnymi ciałami. Tarcze powędrowały w górę.

– No, to źrebiarzy mamy na razie z głowy. – Pułkownik otrzepał jakieś drzazgi z płaszcza, poprawił tarczę na ramieniu. – Została reszta.

Reszta właśnie runęła do ataku. Najpierw ze skrzydeł wypadła lekka jazda, zasypując wszystko strzałami. Varhenn skulił się przy burcie, słuchając łoskotu gradu pocisków uderzających o drewno. Część z nich leciała niemal pionowo w górę, żeby potem spaść wprost na żołnierzy. Dwie strzały, jedna po drugiej, wbiły się tuż obok chłopaka. Kolejny pocisk zrykoszetował o hełm i ześlizgnął się po kolczudze. Varhenn gdyby mógł, wpełzłby pod wóz.