Kenneth wziął stworzenie i podsunął jeńcowi pod nos.
– Ewenhyr, białak, śniegoszczur, różnie na nie mówią. Idzie zima, a one wraz z nią wędrują na południe. Drążą tunele pod śniegiem. Zwykle żywią się padliną, ale gorącą krew wyczują na milę. – Rzucił martwe stworzenie w śnieg. – My jutro ruszymy za Starego Gwyhrena po resztę twoich, ale za jakieś cztery, pięć dni będziemy tędy wracać. Myślę, że będziesz jeszcze żył, chociaż dłonie i stopy ogryzą ci już pewnie do kości. Twarz też. Ale nie zabiją cię. Zbyt cenią świeże mięso, żeby szybko zabijać.
Na twarzy jeńca pojawiły się krople potu. Kenneth podszedł do drugiego, wciąż chichoczącego więźnia i uśmiechnął się wrednie.
– A żebyś nie czuł się zbyt samotnie, zostawimy tu też twojego udającego idiotę kamrata...
Wysoki śmiech urwał się nagle, a drugi Shadoree wyprostował się i usiadł. Błysnął spod brody zębami i powiedział:
– Mądryś, pewnikiem twoją matkę wydupczył jakiś czarownik.
Kenneth wyszczerzył się jeszcze paskudniej.
– Za to na pewno nie był to jej własny ojciec.
Jeniec wykrzywił się dziko i otworzył usta. Kenneth uderzył go w twarz od niechcenia, lekceważąco.
– Już mówiłem, że niczego nie chcę się od was dowiedzieć. – Porucznik widział, jak z oczu mężczyzny znika pewność siebie. – Nie muszę. Za parę godzin dogoni nas reszta kompanii i nasz czarownik sczyta z was wszystko, czego nie dowiedział się z daleka. Po kwadransie poznam imię owcy, z którą straciłeś cnotę.
Brodacz nabrał powietrza, jakby zamierzał splunąć – i padł na twarz, uderzony w tył głowy obuchem topora. Velergorf rozłożył ręce.
– Przepraszam, panie poruczniku, ale...
– Nie tłumacz się. Żyje?
Dziesiętnik pochylił się nad jeńcem.
– Tak, ale przed wieczorem go nie ocucimy.
– Niech poleży. – Kenneth spojrzał na młodszego jeńca, który już nie uśmiechał się drwiąco. – Ten nie będzie nam potrzebny, czarownik wyciśnie wszystko ze starszego. Hm... Zaciągnijcie go trochę dalej i zostawcie. Tylko zakneblujcie go dobrze, żeby wrzaski nie ściągnęły nam tu czegoś gorszego niż białaki.
– Tak jest! – Velergorf wyprężył się jak struna, po czym pochylił nad jeńcem, bladym teraz jak płótno. Dziesiętnik złapał go za ramiona i z wyraźnym stęknięciem postawił na nogi.
– Ciężkiś, synu – zagadnął niemal przyjaźnie. – Jak ci rozwiążę nogi, pójdziesz sam? Tylko kawałeczek, słowo.
Położył więźniowi rękę na ramieniu.
Młodzik szarpnął się i rozdarł jak zarzynany kogut:
– Nnn... nnie... nie! Nie! Nie chce! Nieeee!
Kenneth odwrócił się.
– Zabierzcie mi to gówno sprzed oczu.
– Nie! Powim! Wszystko powim!
Porucznik skrzywił się.
– Już ci mówiłem, nie wiesz nic, czego ja bym nie wiedział lub nie mógł się dowiedzieć bez większych problemów. No, może poza jedną rzeczą, która mnie nieco intryguje.
Jeniec popatrzył na niego zbaraniałym wzrokiem. Velergorf szturchnął go.
– Pan porucznik jest czegoś ciekaw – wyjaśnił.
– Powim. Co tylko chcecie wiedzieć, panie, powim.
– Tak? – Kenneth uniósł brwi. – No to wyjaśnij mi jedną rzecz. Po drugiej stronie lodowca żyją trzy szczepy aherów. Wen’dohee, Ayerhak i Deh’hyrall, ci, których nazywają Czerwonymi Pasami. Na terenie którego szczepu macie kryjówkę?
– Pasów, panie.
– Taaak? Ale Pasy to liczny i bitny szczep. Co ich powstrzymuje przed wyrżnięciem was do nogi?
– Bo... Boją się.
– Czego?
Jeniec nagle przestał się trząść. Wyprostował się, zacisnął zęby.
– Tego, co wyrwie i twojom dusze, psie. Wyrwie, przeżuje i wypluje. A kiedy będziesz wył i skamlał, ja bende sie śmiał, choćby żarły mie wszystkie białaki świata.
Kenneth przeniósł spojrzenie na Velergorfa i prawie niedostrzegalnie skinął głową. Topór śmignął bez ostrzeżenia i głowa młodego bandyty pomknęła szerokim łukiem w powietrzu. Ciało osunęło się na kolana, po czym opadło na bok, drgnęło kilka razy i znieruchomiało. Na śniegu zakwitła kolejna plama krwi.
– Drugi też – Kenneth odwrócił wzrok od trupa. – Tylko szybko.
– Panie poruczniku. – Stojący z boku żołnierz z zawziętą miną machnął toporem. – Pan pozwoli mi.
– Dobra.
Żaden nawet nie mrugnął, gdy żołnierz podnosił i opuszczał broń.
– A więc mamy pewność. – Oficer odwrócił wzrok od ciał i spojrzał na dziesiętników. – Kryją się za lodowcem.
Nikt nie miał ochoty tego komentować. Po chwili Andan chrząknął i wskazał trupy.
– Gdy rozejdzie się wieść o tym, co było w workach, wielu ludzi będzie krzywych, że podarował pan tym suczym synom taką lekką śmierć.
– To moja decyzja, dziesiętniku.
– Taaa jest. – Andan wzruszył ramionami. – Ale... Może powinniśmy poczekać na czarownika?
– Nasz czarownik niezbyt się zna na czytaniu w myślach.
– Rozumiem. Co teraz?
Kenneth odwrócił się do niego tak, że aż załopotały poły płaszcza. Dziesiętnik pobladł.
– Rozkazy zostały już wydane. Varhenn zajmie się przygotowaniem stosu. Dwóch stosów. Ty zbierz ludzi, niech tu posprzątają, a potem rozbiją obóz – porucznik mówił coraz ciszej i wolniej. – Gdy dołączy reszta, przejdziemy lodowiec, znajdziemy klan i zakończymy całą tę historię. Jeśli sytuacja wymusi jakąś zmianę, niezwłocznie dam ci znać. Zrozumiałeś?
W miarę, jak mówił, lekceważenie ściekało z podoficera jak śnieg ze stromego stoku na wiosnę. Przy ostatnim pytaniu Andan-keyr-Treffer stał już na baczność, wyprężony jak struna.
– Tak jest!
– Doskonale, dziesiętniku. A teraz odmaszerować. Obaj. I ty też – warknął do żołnierza, pilnującego nadal trupów.
Cała trójka błyskawicznie zeszła mu z oczu.
Kenneth spojrzał ostatni raz na bezgłowe ciało młodszego jeńca. Chłopak nie miał więcej niż czternaście lat.
Dlaczego ja? – pomyślał. O Pani, dlaczego właśnie ja?
Tego, oczywiście, nie wiedział.
—— • ——
Wszystko zaczęło się rok temu i początkowo nie wyglądało groźnie. Ot, jakiś pastuch zniknął z szałasu albo zaginęło dziecko, wysłane do lasu po chrust. Takich historii zdarzało się w górach bez liku, a lista potencjalnych sprawców tych zaginięć była długa i barwna. Potem jednak, na jakiś miesiąc przed zimą, patrole Straży zaczęły natykać się na niepokojące ślady. Prymitywne rzeźnie, gdzie patroszono nie tylko zwierzęta, i wygasłe ogniska, straszące poczerniałymi piszczelami, czaszkami i grzebieniami żeber. Ludzkich żeber. Nie dało się tego utrzymać w tajemnicy i w prowincji zawrzało. Obwiniano Pomiotników, czarowników, dzikich górali, aherów i nielubianych sąsiadów. Nawet czarodzieje nie potrafili pomóc w odnalezieniu zbrodniarzy, swoje porażki tłumacząc mętnie i niejasno. Sprawcy pozostawali nieznani do czasu, gdy nie powróciło trzech kolejno wysyłanych komorników cesarskich. Wszyscy mieli odebrać zaległe podatki od żyjącego na uboczu klanu górali. Pierwszy pojechał z jednym pachołkiem tylko, bo droga była łatwa, a suma niezbyt duża. Drugi wziął trzech tęgich chłopów. Z trzecim pojechało dziesięciu żołnierzy. Wrócił jeden, posiwiały, z szaleństwem w oczach i garścią tak strasznych wieści, że początkowo nie dawano mu wiary. Opowiadał o towarzyszach mordowanych strzałami w plecy, o patroszeniu i ćwiartowaniu żywych jeszcze żołnierzy, o kamiennym ruszcie, na którym pieczono skrwawione kawały ludzkiego mięsa, i o ludożerczej uczcie, w której brał udział cały klan, łącznie z małymi dziećmi i bezzębnymi staruchami.
Wyrok mógł być tylko jeden. Kompania Górskiej Straży, wsparta pięćdziesięcioma łucznikami z Drugiego Pułku Pieszego, ruszyła do siedziby klanu. Otoczono dolinę, w której stało kilkanaście mizernych chat, i rozpoczęto poszukiwania. Na próżno. Klan rozpłynął się w powietrzu. Odnaleziono tylko liczne ślady potwierdzające opowieść ocalałego żołnierza, sporo zrabowanych przedmiotów, szczątki ludzkie, mnóstwo kości i zakopane w ziemi garnki z dziwnym, żółtawym smalcem. W ciągu dziesięciu dni zorganizowano wielką obławę, wychodząc z założenia, że licząca sto głów grupa, z babami i dziećmi, nie da rady ukrywać się zbyt długo.