Выбрать главу

Po następnych dziesięciu dniach okazało się jednak, że to ze wszech miar słuszne i logiczne założenie musi zawierać jakiś błąd. Klan Shadoree rozpłynął się w powietrzu.

Tymczasem nadeszła zima. Śnieg pokrył drogi zaspami wysokimi na chłopa, zawalił przełęcze i wąwozy, a na co bardziej stromych zboczach przyczaił się uśpionymi lawinami. Ze śniegiem przyszedł mróz i przenikliwy, północny wicher. Życie w górach zamarło, zapadło w letarg w odciętych od świata wioskach i miasteczkach, które czasem i przez trzy miesiące nie miały kontaktu ze światem. Nawet korzystająca z psich zaprzęgów Górska Straż ograniczyła swoje patrole. Nowe Rewendath było najdalej na północ wysuniętą prowincją cesarstwa i przez kilka miesięcy w roku rzeczywistą władzę nad nim sprawowała Anday’ya, Pani Lodu. Imperator musiał jakoś przełknąć tę obelgę.

Potem jednak, jak co roku, z południa zaczęły wiać ciepłe wiatry, a słońce świeciło coraz wyżej nad horyzontem. I zima musiała wycofać się na północ, na pokryte wiecznym lodem szczyty. Jak co roku.

Ale tę wiosnę wszyscy mieli zapamiętać na długie lata. Powodem była mała wioska o przydługiej nazwie Koory-Amenesc. Jak większość okolicznych osad, i ona leżała w niewielkiej dolinie, połączonej ze światem jedną tylko drogą. Mieszkańcy wypasali swoje stada na pobliskich łąkach i kilka razy w roku jeździli do pobliskiego miasteczka handlować wełną, owczymi serami, solonym mięsem, skórami, owsianymi plackami i wszystkim, co udało im się wycisnąć z tej niegościnnej ziemi. Mieli niewiele zatargów z sąsiadami i uchodzili za raczej porządnych ludzi.

Gdy śniegi stopniały i drogi znów stały się przejezdne, jeden z górali, mający w Koory-Amenesc krewnych, wybrał się tam w odwiedziny. Wrócił biegiem, przerażony niemal do obłędu.

Kenneth zacisnął zęby, przypominając sobie, co znaleźli w wiosce. Dotarł tam ze swoją dziesiątką pierwszy. Po prostu byli najbliżej, gdy gruchnęła wieść o zniknięciu wszystkich mieszkańców. Ich los został bardzo szybko wyjaśniony. W wiosce znaleziono dół pełen kości dorosłych i dzieci. Odkryto także wiele innych rzeczy, dziwnych i przerażających. Zapadających w pamięć.

On najlepiej zapamiętał dół wypełniony gównem.

Otrząsnął się z ponurych wspomnień i rozejrzał dokoła. Słońce już niemal skryło się za górami. Zaczynał padać śnieg. Nad ranem hala znów będzie wyglądać świeżo i czysto.

– Ruszać się! – warknął. – Bo was noc ścignie.

Dwaj najbliżsi żołnierze przyspieszyli, ciągnąc martwe ciało w kierunku lasu, skąd słychać już było stukot toporów.

—— • ——

Reszta kompanii przybyła przed północą. Dwudziestu żołnierzy, dziesięć psów i czarownik. Żaden z nich nie okazał zdziwienia na widok kręgu namiotów rozbitych na skraju lasu i żaden nie skomentował dwóch olbrzymich stosów, dopalających się jakieś dwieście kroków dalej, mimo że czasami wiatr przynosił od nich wstrętny odór palonego mięsa.

Kenneth zgotował im krótkie powitanie. Ustawił w szeregu, w kilku słowach zrelacjonował wydarzenia i odesłał do namiotów, zwalniając z wart. Dawno nie widział tak zmęczonych ludzi.

Poszedł szukać czarodzieja.

Amandellarth wydawał się czekać na niego. Stał obok jednego z dogasających stosów, wpatrzony w czerwone węgle. Ubrany jak zwykle, w prostą kombinację brązów i czerni; sprawiał wrażenie lekko znudzonego. Gdy oficer podchodził, odwrócił się bokiem, tak by wyraźnie było widać jego doskonały, arystokratyczny profil.

– Widzę, że Górska Straż zawsze dokładnie wykonuje rozkazy – powiedział cicho, a Kenneth od razu się zjeżył. Zdumiewające, jak jednym zdaniem można okazać dezaprobatę, lekceważenie i... pogardę.

– Staramy się – mruknął, obiecując sobie, że nie da się sprowokować. Czarownik był mu potrzebny.

– Czy to dlatego wysłał mnie pan z drugą grupą? Żebym nie mógł zapobiec rzezi? I mordowaniu jeńców?

Kenneth westchnął.

– Gdybym uznał, że będzie nam potrzebna pomoc czarodzieja, na pewno bym z niej skorzystał. Ale nie była. Co zaszło po drodze? Ludzie padają z nóg.

– Na Długiej Przełęczy osunęła się lawina błota. Musieliśmy nadrabiać drogi. Co teraz, poruczniku?

– Klan ukrywa się gdzieś po drugiej stronie lodowca. – Nie musiał mówić jakiego, w tej części gór był tylko jeden. – Poszukamy ich tam.

– I zabijecie?

– A możemy zrobić coś innego?

Czarodziej nie odpowiedział, tylko przez chwilę patrzył na oficera z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Czy zastanawiał się pan, poruczniku, dlaczego tak nagle awansowano pana i powierzono dowództwo nad tą zbieraniną? Nie ma pan odpowiedniego pochodzenia ani, proszę wybaczyć szczerość, wielkich zasług. Przez ostatnie pięć lat ganiał pan ze swoją dziesiątką po górach za złodziejami owiec. Nie było zbyt wielu okazji, żeby się wykazać.

– Do czego pan zmierza, mistrzu? – Kenneth nie wytrzymał i zaakcentował ostatnie słowo. Czarodziej zdawał się nie zauważać drwiny.

– Słyszał pan o monecie Qallenna? To taka, co ma dwie reszki. Oszust, który nią rzuca, zawsze wygrywa.

– Co to ma wspólnego ze mną?

– A jak skończy się ta historia? Albo znajdzie pan klan i wybije do nogi, albo go nie znajdzie i nastanie kolejna zima. Jeśli pan ich zniszczy, kto wie, jakie historie będą opowiadane za kilka lat? Może ludzie zapomną o klanie kanibali, a pamiętać będą tylko o żołnierzach Górskiej Straży, mordujących starców, kobiety i dzieci? Sława rzeźników nie jest potrzebna żadnemu oddziałowi, a Szósta Kompania może zostać rozwiązana równie łatwo, jak została stworzona.

Kenneth zacisnął zęby.

– A jeśli ich nie znajdę, będę idealnym kozłem ofiarnym, prawda? Przegram, niezależnie od tego, jak ta historia się skończy?

– Widzę, że potrafi pan łączyć fakty. To rzadka cecha u wojskowych.

– Łatwo czytać w cudzym losie. Ale w górach mało co jest takie, jak wygląda na pierwszy rzut oka.

Czarodziej uśmiechnął się drwiąco.

– Mam nadzieję, że jestem fałszywym prorokiem, poruczniku. Bo to mogłoby mi przywrócić wiarę w ludzką przyzwoitość.

Ukłonił się sztywno i ruszył do obozu. Kenneth został sam, rozmyślając ponuro, jakie licho zwaliło mu go na głowę. Stokroć bardziej wolałby mieć przy sobie któregoś z wojskowych magów, z których każdy miał stopień i miejsce w hierarchii i z którymi można było czasami wypić beczkę piwa, rycząc sprośne piosenki. Ale wojskowych czarodziejów było za mało, w trzech pułkach biorących udział w obławie – ledwo jedenastu. Musieli uzupełniać ich ochotnikami z gildii czarodziejów. A wszystko z powodu tego, co znaleźli w wymordowanej wiosce.

Na środku Koory-Amenesc, tuż obok studni, rosła jabłonka – najwyżej czteroletnie drzewko, obsypane od góry do dołu śnieżnobiałym kwieciem. Niby nic niezwykłego, ale kwitnąca jabłoń do połowy pnia zagrzebana w śniegu to nie jest coś, co spotyka się w górach codziennie. To było pierwsze, co rzucało się w oczy. Potem znaleźli inne rzeczy. Drzwi jednej z chałup były szerokie ledwo na osiem cali, a na jej podwórzu straszył kamienny pies uwiązany do budy. W innej znaleźli ściany pokryte zielonymi pędami i kryształowe rzeźby, wyrastające z sufitu. W studni, zamiast wody, bulgotała czarna, cuchnąca maź.

Najwięcej jednak było śladów przypadkowego, chaotycznego używania magii. Jedna z chat została wbita w ziemię, jakby uderzył w nią gigantyczny młot, inną jakaś siła przecięła na pół. Znaleźli stół, tkwiący czterema nogami w suficie, i całą zawartość kuchni zmieloną w drzazgi. W wielu miejscach widniały ślady spalenizny, jedne o średnicy zaledwie kilku cali, inne zajmujące całą ścianę stodoły.