Wojskowy czarodziej, który przybył na miejsce trzy dni po dziesiątce Kennetha, potwierdził tylko to, co wszyscy widzieli. W klanie żył ktoś obdarzony Talentem, ale nieuczony i ledwo panujący nad swoim darem. Ludzie tacy, jeśli nie zostali w odpowiednim czasie odnalezieni i poddani szkoleniu w którejś z gildii czarodziejów, szybko umierali lub popadali w szaleństwo. Byli wtedy zdolni do najstraszliwszych czynów.
W pewnym sensie po tym odkryciu wszyscy odetchnęli. Do tej pory Shadoree byli czymś potwornym, nieludzkim i przerażającym. Teraz szybko ukuto wyjaśnienie, według którego jeden z górali, najprawdopodobniej młody chłopak obdarzony Talentem, postradał zmysły i zaraził resztę swoim szaleństwem. W annałach magii znano takie przypadki, a w historii klanu znaleziono informacje, zdające się potwierdzać tę teorię. Shadoree od wielu lat utrzymywali sporadyczne kontakty ze swoimi sąsiadami, a od kilku pokoleń właściwie nie zawierali małżeństw z osobami spoza własnego klanu. To oznaczało, że wszyscy są spokrewnieni. A powinowactwo znacznie ułatwiało przejęcie kontroli przez szalonego czarownika.
Wiadomość ta wyjaśniała też, w jaki sposób klan zniknął i czemu jego ślad odnaleziono dopiero wiosną, a próby wyśledzenia go za pomocą magii zawodziły. Jedno z praw dotyczących utalentowanych magicznie mówiło, że nawet niewyszkoleni instynktownie otaczają się ochronną strefą, która utrudnia ich odnalezienie. Zmusiło to jednak dowództwo Górskiej Straży do zwrócenia się o pomoc do trzech największych rezydujących na północy gildii czarodziejów. Od tej pory do każdego oddziału Straży miał być przydzielany mag, a że magów wojskowych było zbyt mało, więc większość żołnierzy zmuszona była służyć wraz z aroganckimi, pewnymi siebie i zarozumiałymi „Mistrzami”. Amandellarth trafił do Szóstej Kompanii ledwo osiem dni temu, a Kenneth już z dziesięć razy omal nie kazał mu zabierać się do wszystkich diabłów. Ale nie mógł lekceważyć jego potencjalnej użyteczności. Czarownik był mistrzem Ścieżki Kamienia, Ścieżki Lodu i Ścieżki Powietrza, a uwzględniając miejsce, do którego się wybierali, od jego umiejętności mogło zależeć życie porucznika i jego żołnierzy.
Oficer odwrócił się od dogasającego stosu i pomaszerował w stronę obozu. Nie po raz pierwszy miał przeczucie, że będzie żałował swego niespodziewanego awansu.
—— • ——
Nieszczęście dopadło ich pod koniec drogi przez lodowiec. Do tej pory Stary Gwyhren ukazywał im nadspodziewanie łaskawą twarz: wspięli się na jego grzbiet w ciągu niespełna godziny i ruszyli na północ, mając przed sobą równą jak stół lodową płaszczyznę. Wiatr od gór zdmuchnął śnieg z lodowca, więc nie musieli używać rakiet ani innych udogodnień, nie było również zbyt ślisko ani mroźnie, ani stromo. Każda dziesiątka powiązała się linami i cztery grupy ruszyły na północ, zachowując między sobą kilkanaście kroków odstępu. Zbyt wiele krążyło opowieści o ukrytych pod cienką warstwą lodu szczelinach, sięgających aż do czarnego brzucha lodowca, aby kompania mogła poruszać się w innym szyku. Dlatego też na czele pierwszej dziesiątki szedł żołnierz, niosący włócznię, którą regularnie uderzał przed sobą, nasłuchując niewłaściwych dźwięków. Mimo to utrzymali tempo, z którego słynęła Górska Straż. Wyglądało, że dotrą do północnej krawędzi lodowca około południa.
I właśnie wtedy, gdy słońce stało w zenicie, a oni widzieli już drogę w dół, Stary Gwyhren upomniał się o należną mu daninę.
Miejsce na szpicy zajęła właśnie dziesiątka Andana. Grupa Kennetha szła zaraz za nią, więc oficer widział wszystko wyraźnie. Idący z przodu żołnierz uderzył włócznią kilka stóp przed sobą, ale tym razem zamiast głuchego dźwięku usłyszeli mroczne dudnienie i najstraszniejszy dla nich odgłos – pękającego lodu. Andan, trzeci w rzędzie, wrzasnął:
– W tył!!! Wszyscy w tył!!!
Dziesięciu żołnierzy rzuciło się do ucieczki, gdy z piekielnym trzaskiem otworzyła się pod ich stopami olbrzymia szczelina. Pierwszych sześciu znikło od razu, siódmy próbował rzucić się na lód i wczepić w niego sztyletem, ale pociągnięty przez kilkusetfuntowy ciężar zsunął się za nimi. Ostatnich trzech zdążyło paść na ziemię, wbijając w lód, co kto miał – nóż, toporek, zdobyczny czekan. Mimo to zaczęli sunąć w stronę szczeliny, nabierając prędkości.
Kenneth rzucił się w ich stronę razem ze swoją dziesiątką, gdy rozległ się władczy głos.
– Stać! Staaać!!! Ani kroku! To przeklęty kielich!
Dowódca wyhamował, czując podjeżdżającą pod gardło kulę żółci. Przeklęty kielich to szczelina przypominająca kształtem ścięty stożek, znacznie szersza u dołu niż u góry, na dodatek sięgająca dna lodowca. A to znaczyło, że i jego dziesiątka może już stać nad przepaścią, oddzielona od śmierci zaledwie kilkoma stopami nadtopionego lodu. Mogli tylko czekać i patrzeć.
Dopiero wtedy Kenneth zobaczył, kto ich ostrzegł. Amandellarth. Czarodziej zdążył już odwiązać się od swojej grupy i właśnie biegł, nie, raczej sunął, unosząc się nad powierzchnią lodu, w stronę walczących o życie żołnierzy. Był przy nich w ciągu kilku chwil, gdy ostatni z trójki żołnierzy, znajdujących się jeszcze na górze, wrzasnął rozpaczliwie i zamajtał nogami nad przepaścią.
Czarodziej zatrzymał się tuż przy nich, rozpostarł ręce, uniósł o kilka cali w górę. W powietrzu rozległ się metaliczny pogłos, zapachniało ozonem.
Po chwili, ciągnącej się w nieskończoność, dziesiątka Andana przestała się zsuwać. Po następnej, jeszcze dłuższej, żołnierz wiszący nad szczeliną sapnął ze zdziwienia i bez wysiłku wpełzł na górę.
– Pomóżcie mu! – Kenneth wreszcie odzyskał głos. – Wciągajcie resztę!
Zza krawędzi wyłonił się kolejny strażnik. Na twarzy miał wyraz nieziemskiego zdumienia, ale w dłoniach wciąż ściskał topór. Natychmiast wbił go w lód i podciągnął się wyżej. Teraz już czterech żołnierzy pomagało czarownikowi wyciągać swoich towarzyszy ze szczeliny.
Porucznik przeniósł wzrok na Amandellartha. Wiedział o magii tyle, żeby rozumieć, iż splecenie Mocy bez słów, samym gestem i koncentracją woli, musi kosztować czarodzieja wiele sił. Co zresztą było widać. Mag miał przymknięte oczy, zaciśnięte wargi, po twarzy spływały mu krople potu.
Wytrzymaj – oficer nie śmiał wykrzyczeć myśli na głos. Jeszcze tylko dwóch lub trzech. Wytrzymaj!
Kolejny z uratowanych żołnierzy wyglądał na nieprzytomnego, przesuwał się po lodzie jak worek szmat. Za to następny wbił w lód dwa sztylety i zaczął się podciągać. Lina wędrowała w górę coraz szybciej. Siódmy, ósmy, Kenneth przyłapał się na tym, że odlicza w myślach.
– Dziewiąty – szept stojącego obok żołnierza był cichszy niż tchnienie.
– Wszyscy! – Drugi strażnik nagle wybuchnął radością. – Wyciągnął wszystkich, sukinkot!
Amandellarth spojrzał na nich z lekkim uśmieszkiem.
– Odsuńcie się od szczeliny – powiedział, opuszczając się na lód. – Tu ciągle jest niebezpiecznie.
– Słyszeliście, chłopcy. – Kenneth odwrócił się do ciągle oszołomionej dziesiątki Andana. – Cofnijcie się.
Wtedy usłyszał kolejny trzask. Nie taki jak poprzednio, głuchy i dudniący, tylko ostry, głęboki, potężniejący z każdą chwilą.
– Uciekać!!! – czarodziej zamachał rozpaczliwie rękami. – Wszyscy uciekać!!!
Dziesiątka Andana rzuciła się do biegu, pozostałe trzy też, ale Kenneth zobaczył jeszcze, jak czarodziej poślizgnął się i upadł, jak półklęcząc i wyrzucając ramiona przed siebie, otworzył usta w krzyku, zagłuszonym przez narastający łoskot. Może próbował rzucić zaklęcie. Zobaczył też, jak jakieś czterdzieści stóp od krawędzi czeluści pojawiła się rysa, jak błyskawicznie rosła, odcinając olbrzymią połać lodu z wciąż klęczącym na niej magiem. Przez chwilę ich spojrzenia spotkały się i zdawało mu się, że dostrzegł w oczach czarownika ponurą rezygnację człowieka świadomego własnej śmierci. Potem wielka lodowa półka runęła w dół, a wszystko przesłonił śnieżny tuman.