Cisza zapadła tak niespodziewanie, że aż zadźwięczała w uszach. Przez chwilę patrzył w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się czarodziej, potem dotarł do niego jakiś dźwięk. To któryś z żołnierzy się modlił. Za duszę maga, którego jeszcze wczoraj każdy z nich miał ochotę własnoręcznie zadźgać nożem.
—— • ——
Zeszli z lodowca dopiero wieczorem. Aby ominąć szczelinę, nadłożyli sporo drogi, poza tym Kenneth kazał zwolnić tempo aż do granic rozsądku. Następny piekielny kielich mógł go kosztować całą dziesiątkę. Nocowali tuż przy lodowcu, z podwojonymi strażami, wsłuchując się w odgłosy nocy. Mało kto potrafił zasnąć.
Rano ruszyli na zachód. Velergorf szedł ze swoją dziesiątką pierwszy, za nim Kenneth, Bergh i Andan. Strata czarodzieja wywarła mniejsze wrażenie, niż porucznik się obawiał, w jego ludziach obudziła się charakterystyczna dla miejscowych górali ponura zawziętość, która sprawiała, że jako jedyni mogli przeżyć w tej niegościnnej krainie. Chcieli walczyć, a wybicie bandy, która zamordowała rodzinę z Handerkeh, wyraźnie podniosło morale. Nagłe odkrycie, że Szósta Kompania jest gotowa zaufać swojemu dowódcy, sprawiło, że on sam poczuł się dużo lepiej.
Nie można powiedzieć, żeby Borehed pojawił się niespodziewanie. Gdyby tak było, dostałby kilka strzał, zanim zdążyłby mrugnąć. Postąpił więc bardzo rozsądnie, pokazując się im z odległości dobrych trzystu jardów. Kotlina, którą szli, szeroka i równa, właśnie w tym miejscu zwężała się gwałtownie, uciekając ścianami ku górze i zakręcając w prawo. I zza tego zakrętu wyszedł ubrany tylko w krótką spódniczkę aher, niosący zieloną gałąź. Kenneth gestem zatrzymał oddział.
– Druga lewo, trzecia prawo, czwarta tył. Dziesiętnicy do mnie.
Velergorf, Bergh i Andan podeszli. Dookoła kompania utworzyła najeżony bronią krąg.
– Wiecie kto to. – Kenneth potraktował to pytanie jako retoryczne. – Słyszałem tylko o jednym aherze ogolonym na jajo.
– Rzeźnik Borehed. – Bergh splunął na śnieg. – Myślałem, że go zabili.
Velergorf parsknął.
– Trzy albo i cztery razy do roku słyszę, że ktoś dostał jego uszy.
– Co robimy, panie poruczniku? – Andan nie zamierzał komentować tego, że sławny aher żyje.
Kenneth wzruszył ramionami.
– Jest sam, niesie zieloną gałąź. Chce rozmawiać, więc pójdę do niego.
– To niebezpieczne. – Velergorf spoważniał. – Pan pozwoli mi pójść.
– Bez urazy, Varhenn, ale jesteś tylko dziesiętnikiem. Na ciebie nawet nie spojrzy. Wódz ma rozmawiać z wodzem.
– To może być pułapka. – Starszy dziesiętnik nie ustępował.
– Wiem, ale to Borehed, Wielki Szaman, Usta Niebios i takie tam. On może w każdej chwili skrzyknąć dwustu albo trzystu wojowników. Gdyby chciał naszej krwi, już zobaczylibyśmy ostrza ich mieczy.
W tym czasie aher przebył już połowę drogi. Zatrzymał się przy najbliższym dużym kamieniu, niedbałym ruchem starł z niego śnieg i usiadł, demonstrując pokryte tatuażem plecy.
Kenneth skrzywił się i poprawił broń.
– No, teraz już nie ma wyjścia. Idę.
– Niech pan policzy jego blizny – rzucił Bergh.
– Co?
– Blizny, panie poruczniku. Mówią, że w czasie inicjacji ten sukinsyn tańczył z pięćdziesięcioma kamieniami. A potem jeszcze z dobrą setką.
Kenneth zrozumiał, o co chodzi. Szamańska magia aherów różniła się od ludzkiej. Ich czarownicy nie kroczyli Ścieżkami i nie czerpali Mocy z aspektowanych Źródeł. Zamiast tego, w czasie obrzędu inicjacji, rzucali wyzwanie duchom, demonom i innym stworom, zamieszkującym pogranicze światów. Młody szaman nacinał sobie skórę, przewlekał przez rany rzemienie, do których przywiązywał różnej wielkości kamienie. W każdym z nich tkwił zaklęty duch. Potem kandydat na czarownika zaczynał tańczyć, wirując w rytm bębnów i piszczałek. Obciążone kamieniami rzemienie rozrywały ciało, a on nie mógł przestać, dopóki ostatni z nich nie odpadł. Jeśli wytrzymał, istoty, które podjęły wyzwanie, zostawały jego sługami, wiernymi i bezwzględnie posłusznymi. Jeśli przestał tańczyć, upadł lub stracił przytomność, pożywiały się jego ciałem i duszą.
Ta magia była dziksza, pierwotniejsza i bardziej nieokiełznana niż ludzka, a próby jej stosowania przez ludzi były surowo zakazane przez gildie czarodziejów oraz wszystkie religie Imperium, które w tej sprawie były zadziwiająco jednomyślne. Magia aherów, magia duchów służebnych, nie jest dla ludzi. Moc może być kontrolowana tylko przez umysł, bez pośrednictwa innych istot. Po wielkich religijnych wojnach, targających kontynentem, którym kres położyło dopiero powstanie Imperium, zawarto wiele umów i paktów między gildiami a świątyniami, określających, jakie rodzaje magii są stworzone dla ludzi i używanie których z nich jest bezpieczne. Karą za naruszenie Wielkiego Kodeksu był stryczek, pal lub stos.
– Velergorf przejmuje dowództwo – mruknął Kenneth, poprawiając pas z mieczem. – Jeśli coś mi się stanie, dopilnujcie, żeby ten sukinsyn tym razem umarł naprawdę.
– Tak jest! – Cała trójka wyprężyła się i zasalutowała.
Porucznik ruszył w stronę ahera. Niby wszystko było jasne. Borehed pokazał się im z daleka, był nieuzbrojony, niósł zieloną gałąź i czekał, odwrócony plecami. W uniwersalnym, międzyrasowym języku gór znaczyło to mniej więcej „nie chcę bitki, chcę rozmowy”. Ale z powodu błędów w tłumaczeniu takich gestów te góry nosiły nazwę Czerwonych Szczytów. Kenneth szedł, zastanawiając się, czy w razie czego zdąży wyciągnąć miecz.
Minął ahera i odwrócił się. Widok był wart ryzyka. Jak na przedstawiciela swojej rasy, Borehed był wysoki, miał pełne pięć stóp wzrostu, ale nie miał żadnych cech charakterystycznych dla krępej budowy swojego ludu. Przeciwnie, był szczupły i żylasty jak stary wilk. Pod ciemną skórą poruszały się węzły mięśni, przypominające sploty węgorzy, kotłujących się w płytkiej wodzie. Głęboko osadzone oczy błyszczały pod mocno zarysowanymi łukami brwiowymi, a wysunięta w przód szczęka straszyła potężnymi kłami, zachodzącymi aż na górną wargę. Nie tylko plecy, ale całe ciało miał pokryte bliznami. Część z nich zabarwiono na niebiesko, czerwono, zielono i czarno. Od ich wielokolorowych, zawiłych wzorów można było dostać oczopląsu. Zgodnie z tradycją skórę ozdabiały mu tatuaże, przedstawiające historię życia ich właściciela od chwili narodzin, aż do osiągnięcia statusu wielkiego szamana. Większością historii opowiedzianych na ciele Boreheda można by straszyć dzieci.
– Napatrzyłeś się?
Aher miał niski, gardłowy głos. Wyjątkowo nieprzyjemny.
– Tak. – Nie było na czym usiąść, więc Kenneth stał, patrząc na szamana nieco z góry. – Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
– Jestem tam, gdzie mnie potrzebują.
– Co teraz?
Borehed wyszczerzył się w parodii uśmiechu.
– Słyszałeś o zaufaniu?
– Tak. – Oficer skinął głową, wymownym gestem kładąc dłoń na rękojeści miecza. – To najbardziej zabójcza choroba w tych górach.
Aher zaśmiał się na całe gardło. Brzmiało to niemal po ludzku.