Robert M. Wegner
Opowieści z meekhańskiego pogranicza
Wschód – Zachód
2010
Wydanie: I
ISBN: 978-83-61187-16-5
Wydawca:
Powergraph Sp. z o.o.
ul. Cegłowska 16/2, 01-803 Warszawa
tel./fax: 22 834 18 25, 22 834 18 26
www.powergraph.pl
e-maiclass="underline" powergraph@powergraph.pl
Dotychczas w cyklu ukazały się:
1. Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ – Południe
2. Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód – Zachód
WSCHÓD
Strzała i wiatr
I będziesz murem
Zajazd Vendor stał na wschodnim krańcu miasta. A choć Lithrew nie było jakimś tam przysiółkiem, lecz sporym, liczącym przeszło dwa tysiące głów miastem leżącym na szlaku handlowym pomiędzy Imperium Meekhańskim a terenami opanowanymi przez se-kohlandzkie plemiona, to i tak zajazd sprawiał wrażenie miejsca, które trafiło tu z zupełnie innego świata.
Przede wszystkim – jego ogrom. Sam dziedziniec był wielkim kwadratem o boku około sześćdziesięciu jardów, a jego północną i południową stronę flankowały dwie stajnie, w których jednocześnie mogło się pomieścić ponad dwieście koni. Od strony zachodniej wyrastał budynek główny.
Budynek główny...
Był dwupiętrowy, co już stanowiło rzadki widok na tych ziemiach. Do tego zbudowano go z cegły, a nie, jak większość domów w mieście, z szarego piaskowca, i pokryto czerwoną dachówką, czego mógł mu pozazdrościć nawet ratusz.
Na tym jednak kończyła się uroda zajazdu. Jego mury miały przeszło trzy stopy grubości i straszyły szczelinami okien, wysokich, ale tak wąskich, że nawet dziecko nie wślizgnęłoby się do środka, a na dodatek zamykanych solidnymi, okutymi metalem okiennicami. Także drzwi nie sprawiały sympatycznego wrażenia: grube na trzy cale, niskie, nabijane żelaznymi ćwiekami i osadzone na zawiasach szerszych niż męska dłoń, pasowały bardziej do zamkowej furty niż do gościnnego zajazdu.
Łatwo można było sobie wyobrazić, jak w kilka chwil cały budynek zamienia się z przyjaznego wędrowcom miejsca odpoczynku w szyjącą na wszystkie strony strzałami fortecę.
I chyba dzięki temu świetnie pasował do nadgranicznego miasteczka i tych niespokojnych czasów.
Było już dobrze po północy, gdy na dziedzińcu załomotały kopyta kilkunastu koni. Mimo późnej pory większość gości jeszcze nie spała, bo nagle jedno z okien-strzelnic błysnęło światłem, ktoś krzyknął i wszczął się natychmiastowy ruch.
Na zewnątrz wysypali się ludzie, pachołkowie i stajenni podbiegali do zwierząt, uspokajali je, pomagali zsiąść jeźdźcom. Za służbą z zajazdu zaczęli wyglądać goście, przez dziedziniec przetoczył się szmer rozmów.
– Szary Wilk...
– Stary Woydas mówił mu, żeby poczekał na...
– Laskolnyk to ten, co dopadł...
– Parę dni temu poszedł w dzikie pola za a’keerem Gerdoonów.
– No, patrzcie państwo...
– Ale ich poharatali, widać bitka musiała być nielicha.
– Ot, nosił wilk...
– Na konie, patrz, Awent, na konie.
Rzeczywiście, zarówno ludzie, jak i konie – wszyscy wyglądali fatalnie. Jeden z jeźdźców obwiązał głowę szmatą, inny straszył pordzewiałym bandażem byle jak zawiązanym na udzie, ktoś nosił rękę na prymitywnym temblaku. Na wszystkich znać było ślady walki, porwane pancerze, potrzaskane tarcze i powgniatane hełmy. Ale o wiele wymowniejszy był sposób, w jaki siedzieli w siodłach – przygarbieni, chwiejący się z boku na bok, nieledwie zasypiający na końskich grzbietach. A gdy wreszcie któryś zsiadał z wierzchowca, stał przez chwilę na drżących nogach, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Jeszcze gorzej wyglądały konie. Zeszkapiałe, wychudłe, ze zmatowiałą sierścią i zapadniętymi bokami, stały niezgrabnie rozkraczone, zwieszając łby i dysząc ciężko. Obraz nędzy i rozpaczy.
Na dziedzińcu pojawił się właściciel Vendora, stary Bett.
– Ruszać się, łamagi! Konie do stajni, rozkulbaczyć, wytrzeć, wyczesać, napełnić żłoby i poidła. Ludzi do środka! Ciężki dzień, co, generale?
Mężczyzna, do którego się zwrócił, zsiadał właśnie z siwego ogiera. Nosił wojskowy prosty hełm z nosalem, kawaleryjską kolczugę, czarne, skórzane spodnie i szarą opończę. Tyle można było dostrzec w świetle pochodni. Machnął karczmarzowi niedbale ręką i natychmiast skierował się do stojącego obok wierzchowca. W zdobionym srebrem siodle pochylony w przód, obejmując ręką koński kark, siedział młody chłopak. Mężczyzna złapał go za ramię i ostrożnie ściągnął w dół. Chłopak szarpnął się nagle, wrzasnął strasznym głosem i zwiotczał. Spod poczerniałego bandaża opasującego mu brzuch pociekła krew.
– Kailean!
Najbliższy z jeźdźców zeskoczył z siodła i podbiegł. Dziewczyna. Nosiła się po męsku – wełniane portki, lniana koszula, wysokie do kolan buty – nic niezwykłego w tej części kraju, gdzie kobiety często pomagały mężom w przeganianiu stad czy innych pracach, które wymagały konnej jazdy. Ale na koszulę miała też narzuconą kolczugę z krótkimi rękawami, spod niej wystawał jeszcze brzeg pikowanej przeszywanicy, a szeroki, misternie pleciony pas obciążała szabla. A to już nie był codzienny widok nawet u tutejszej kobiety.
Dziewczyna ujęła rannego za nogi i wspólnie wnieśli go do zajazdu.
Wojskowy bezceremonialnie zgarnął kufle i półmiski z najbliższego stołu. Ostrożnie ułożyli chłopaka na poplamionych winem i sosami deskach.
Dwóch kupców, drzemiących z głowami wspartymi na rękach, poderwało się z miejsca.
– No co?! No co...? – zapiał pijackim sopranem młodszy.
Mężczyzna zignorował go, całą uwagę poświęcając rannemu. Jego towarzyszka podeszła do kupców i zaczęła coś szeptać, z dłonią ostentacyjnie wspartą o rękojeść szabli. W miarę jak mówiła, duch bojowy zdawał się opuszczać pijaków, wreszcie obaj, mamrocząc jakieś przeprosiny, podreptali w drugi kąt izby.