Выбрать главу

– Przy­znaj się, ob­ro­bi­łaś sta­rą By­asę, co?Ko­ci­mięt­ka szturch­nął pal­cem je­den z wo­recz­ków i za­raz cof­nął rękę. Coś za­brzę­cza­ło w środ­ku.

– Nie. – Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się i mo­gli zo­ba­czyć, że wszyst­kie zęby za­bar­wi­ła so­bie na zie­lo­no, żu­jąc gnyss. – Sama zro­bi­łam. Bab­ka mnie na­uczy­ła.

– No ja­sne. Ple­mien­na ma­gia. – Ka­ile­an po­ki­wa­ła gło­wą. – Po­dob­no jest bar­dzo sku­tecz­na, zwłasz­cza w for­mie dłu­gie­go drzew­ca z pió­rem z jed­nej, a ka­wał­kiem że­la­za z dru­giej stro­ny. Taki amu­let na­zy­wa się Strza-ła i po­tra­fi od­pę­dzić każ­de zło. Zwłasz­cza wy­strze­lo­ny z do­bre­go łuku. A swo­ją dro­gą, nasz świą­to­bli­wy mąż nie wpadł na twój wi­dok w szał? Tyle wczo­raj mó­wił o aspek­to­wa­nych cza­rach...

Ko­ci­mięt­ka spoj­rzał na nią spode łba.

– Skąd wiesz?

– My, dziew­czy­ny, mamy swo­je ta­jem­ni­ce... – Da­ghe­na bły­snę­ła zie­lo­nym uśmie­chem. – Nie in­te­re­suj się. Co jesz­cze ga­dał?

– Ta­kie tam, ka­płań­skie bzdu­ry, Woj­ny Bo­gów, sta­re le­gen­dy, wal­ka do­bra ze złem.

– Aha. Cie­kaw je­stem tyl­ko, dla­cze­go, je­śli cho­dzi o wal­kę do­bra ze złem, ka­pła­ni tak rzad­ko ru­sza­ją sami swo­je tył­ki. Ga­da­nie, ga­da­nie, ga­da­nie, a po­tem za­wsze idź­cie dzie­ci tłuc się z si­ła­mi Mro­ku sami, bo ja tu mu­szę jesz­cze Świą­ty­nię po­za­mia­tać...

– Wina się na­pić – do­da­ła Da­ghe­na.

– Dziew­kę wy... – Ka­ile­an obej­rza­ła się, wy­czu­wa­jąc ruch – ... wy­spo­wia­dać.

Ko­ci­mięt­ka par­sk­nął.

– No co ty, Ka­ile­an? Chy­ba...

– Wy­chę­do­żyć? – Are­don-hea-Cy­ren pod­szedł bez­sze­lest­nie. – Jak wi­dzi­cie, nie wszy­scy ka­pła­ni spę­dza­ją całe ży­cie w świą­ty­niach, a je­śli ktoś twier­dzi ina­czej, to z ra­do­ścią, po skoń­cze­niu spraw tu­taj, sta­nę w obro­nie ho­no­ru Łow­czych Pani Ste­pów. – Uśmiech­nął się zim­no i po­ło­żył dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza.

Ko­ci­mięt­ka cof­nął się o krok, zmru­żył oczy.

– Nie wy­da­je mi się, żeby to było ko­niecz­ne. – Ka­ile­an sta­nę­ła mię­dzy nimi. – Już to wi­dzia­łam, mni­chu, po­waż­ny ton, groź­na mina, a za chwi­lę kpi­ny i drwi­ny.

– Tak wła­śnie my­śla­łem, że ktoś pod­słu­chi­wał na­szą na­ra­dę. Z su­fi­tu wciąż sy­pa­ły się ja­kieś pa­pro­chy, a twój kha-dar ro­bił wszyst­ko, żeby od­wró­cić na­szą uwa­gę od tego nie­zwy­kłe­go zja­wi­ska.

– My­szy. I szczu­ry – rzu­ci­ła z nie­win­ną miną. – Sta­ry Bert ni­g­dy się do tego nie przy­zna, ale ma w za­jeź­dzie szczu­ry wiel­kie jak pro­sia­ki. Po­dob­no od cza­su do cza­su ja­kiś gość zni­ka z po­ko­ju, a rano znaj­du­ją tyl­ko kil­ka po­krwa­wio­nych szmat.

– No. To dla­te­go sy­pia­my w jed­nym po­ko­ju. – Da­ghe­na po­ki­wa­ła ener­gicz­nie gło­wą, amu­le­ty za­sze­le­ści­ły i za­stu­ka­ły. – Za­wsze któ­raś trzy­ma war­tę.

Łow­czy zmie­rzył ją od stóp do głów, ale nie sko­men­to­wał jej słów. Ka­ile­an przy­zna­ła mu za to spo­ry plus.

– La­skol­nyk wzy­wa wszyst­kich na szczyt wzgó­rza. Chce usta­lić roz­sta­wie­nie ognisk i ko­lej­ność wart. I ma ja­kieś za­le­ce­nia na ju­tro. – Łow­czy wzru­szył ra­mio­na­mi. – Zda­je się, że spa­dłem do roli po­słań­ca. Czu­je­cie się usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni?

* * *

Zbli­ża­ła się pół­noc. Ka­ile­an sie­dzia­ła sama przy nie­wiel­kim ogni­sku, nie mo­gąc za­snąć, mimo iż przed chwi­lą skoń­czy­ła war­tę. Za­miast tego ga­pi­ła się w pło­mie­nie, po­zwa­la­jąc my­ślom pły­nąć wła­snym, le­ni­wym to­rem.

W mro­ku po dru­giej stro­nie ognia za­pa­li­ły się dwa śle­pia.

– Mo­żesz wyjść.

Ber­deth po­ja­wił się w krę­gu świa­tła i po­ło­żył na zie­mi.

– Wę­szy­łeś?

Par­sk­nął i wy­dał dziw­ny, po­dob­ny do chi­cho­tu od­głos.

– No. Też są­dzę, że to stra­ta cza­su. Ale ju­tro miej oczy sze­ro­ko otwar­te.

Pies za­strzygł usza­mi i po­de­rwał się na rów­ne łapy. Za­skom­lał ci­cho i wy­co­fał się ty­łem w ciem­ność.

Usły­sza­ła sze­lest. Are­don stał za nią, z der­ką w jed­nej, a ka­wał­kiem plac­ka w dru­giej ręce.

– Moż­na się przy­siąść?

– Tam – po­ka­za­ła miej­sce po prze­ciw­nej stro­nie ogni­ska.

Usiadł bez sło­wa. Do­rzu­ci­ła tro­chę su­szu w pło­mie­nie. Trza­snę­ło, chmu­ra iskier za­tań­czy­ła w po­wie­trzu, ciem­ność cof­nę­ła się jak­by prze­stra­szo­na, wy­plu­wa­jąc w od­we­cie chma­rę no­wych cie­ni. Psa ni­g­dzie nie było.

Po­czu­ła, że mnich się jej przy­glą­da, unio­sła wzrok – pa­trzył z tym swo­im bez­czel­nym uśmiesz­kiem na twa­rzy.

– Nie by­wasz zbyt czę­sto na Ste­pach?

Wy­da­wał się za­sko­czo­ny tym, że ode­zwa­ła się pierw­sza.

– Nie.

– I nie znasz pa­nu­ją­cych tu zwy­cza­jów.

– Nie. Świą­ty­nia w Yerth to jed­nak ka­wał dro­gi stąd. Pra­wie rdzen­ne zie­mie Im­pe­rium.

– Mam się po­czuć jak dzi­ku­ska z po­gra­ni­cza? Za­pa­mię­taj so­bie mni­chu – tu, na rów­ni­nach, je­śli po­pa­sasz z kimś ob­cym przy jego ogni­sku, to nie ga­pisz się na nie­go jak pro­się na pło­ną­cy chle­wik. Za to moż­na do­stać ba­tem przez pysk albo no­żem mię­dzy że­bra. Tyl­ko kam­ra­ci, kom­pa­ni, to­wa­rzy­sze z jed­ne­go cza­ar­da­nu za­cho­wu­ją się tak swo­bod­nie. Obcy przy ogni­sku pil­nu­je wła­snych spraw i jest wdzięcz­ny, że po­zwo­lo­no mu się do tego ognia przy­siąść. Po­ją­łeś?

Opu­ścił wzrok.

– Tak.

Wy­cią­gnę­ła sza­blę i za­czę­ła dro­bia­zgo­wo spraw­dzać klin­gę, od cza­su do cza­su prze­jeż­dża­jąc po niej oseł­ką. Przez dłuż­szą chwi­lę sły­chać było je­dy­nie zło­wiesz­cze zziip, zziip, zziip.

– Jak się zo­sta­je Qard’kel­lem?

O mało nie udła­wił się plac­kiem.

– Sss... słu­cham?

– Jak zo­sta­łeś Łow­czym? Nikt ci jesz­cze nie za­dał tego py­ta­nia?

Uśmiech­nął się dziw­nie.

– Raz. Daw­no temu.

– No i? Co od­po­wie­dzia­łeś?

– Nic. To był ka­płan Po­miot­ni­ków. Za­strze­li­łem go z ku­szy.

– Nie wi­dzę żad­nej ku­szy, więc chy­ba nie gro­zi mi nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Nnn... nie. – Uśmiech­nął się. – Za­wsze je­steś taka bez­po­śred­nia?

– Wy­cho­wa­łam się w gó­rach, do­ro­słam na Ste­pach. Nie mia­łam oka­zji na­uczyć się dwor­skich ma­nier. A ty?