Выбрать главу

– Je­stem szó­stym sy­nem ba­ro­na dak-Po­rka­ra. Mia­łem do wy­bo­ru albo ar­mię, albo za­kon. Ale musz­tra, mar­sze, cią­głe ćwi­cze­nia i inne uro­ki woj­sko­we­go ży­cia ja­koś mnie nie po­cią­ga­ły, więc ka­płan, któ­ry od lat był na gar­nusz­ku u mo­je­go ojca, do­ra­dził mu, żeby wy­słać mnie do Der­fa­ne­ry.

– Tego Der­fa­ne­ry?

– Tego sa­me­go. Wiel­kie­go Łow­cze­go Pani Ste­pów. A on już zna­lazł mi za­ję­cie sto­sow­ne do umie­jęt­no­ści.

Mnich mil­czał przez kil­ka ude­rzeń ser­ca.

– Wła­ści­wie to chciał­bym móc po­wie­dzieć, że sama Pani Ste­pów przy­szła do mnie i wska­za­ła moje po­wo­ła­nie, ale praw­da wy­glą­da tak, że wolę to – mu­snął rę­ko­jeść mie­cza – od ka­szy z woj­sko­we­go ko­tła.

Za­uwa­żył, że mu się przy­glą­da, i po­słał jej wred­ny uśmie­szek.

– Czyż­by­śmy zo­sta­li już to­wa­rzy­sza­mi?

– To moje ogni­sko, mni­chu. Sie­dzisz tu tyl­ko dla­te­go, że od in­nych wia­ło chło­dem.

– Od tego też wie­je.

– Za­wsze mo­żesz roz­pa­lić wła­sne.

Ode­rwa­ła od nie­go wzrok i po­now­nie po­świę­ci­ła całą uwa­gę sza­bli.

– Nie lu­bisz mnie.

To nie było py­ta­nie.

– Lu­dzie nie lu­bią Łow­czych. Dzi­wi cię to?

– Nie – wes­tchnął. – Wła­ści­wie nie. Choć cią­gle za­sta­na­wiam się dla­cze­go.

Wró­ci­ła do ostrze­nia sza­bli, igno­ru­jąc kpi­nę.

– Na­praw­dę, Ka­ile­an, nie wiem. Dla­cze­go lu­dzie cza­sem re­agu­ją na nas jak na Po­miot­ni­ków? Dla­cze­go w tam­tej izbie, gdy po­wie­dzia­łem, kim je­stem, mia­łem wra­że­nie, że chęt­niej wi­dzie­li­by a’keer Bły­ska­wic pod okna­mi niż mnie?

Zziip, zziip za­mar­ło. Przyj­rza­ła się uważ­nie roz­mów­cy, wy­glą­dał na na­praw­dę za­in­te­re­so­wa­ne­go od­po­wie­dzią.

– Co byś zro­bił, gdy­by kha-dar ka­zał ci się wy­no­sić? Gdy­by nie chciał tu przy­je­chać?

– No... nie wiem, nie przy­szło mi to do gło­wy...

– Nie kłam, mni­chu. Co byś zro­bił?

Uciekł spoj­rze­niem w bok.

– Sąd świą­tyn­ny. Albo ksią­żę­cy try­bu­nał.

– Wła­śnie – po­ki­wa­ła gło­wą. – Zgod­nie z Ko­dek­sem mo­żesz zmu­sić nas do udzia­łu w tej wal­ce, na­wet je­śli nie mamy na nią ocho­ty. Nie, nie – do­da­ła szyb­ko. – My też za­bi­ja­my Po­miot­ni­ków, kie­dy tyl­ko się na nich na­tknie­my. Ale nie lu­bi­my lu­dzi, któ­rzy mogą nam roz­ka­zy­wać. Nie po to wstę­pu­jesz do wol­ne­go cza­ar­da­nu, żeby po­tem przyj­mo­wać po­le­ce­nia od byle kogo.

– Dzię­ku­ję bar­dzo.

– Nie ma za co, mni­chu. Tu są Ste­py. Lu­dzie żyją jak chcą – i za­ła­twia­ją swo­je pro­ble­my też tak, jak chcą.

Łow­czy kiw­nął gło­wą.

– To dla­te­go mój men­tor po­wta­rzał, że sto mil na za­chód od Amer­thy Im­pe­rium rzą­dzi tyl­ko z na­zwy. Za­wsze, gdy to mó­wił, krzy­wił się, jak­by bo­lał go ząb.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Tu są Ste­py – po­wtó­rzy­ła. – Dwa­dzie­ścia mil stąd mamy rze­kę, a za nią Se-koh­land­czy­ków. Są­dzisz, że ktoś bę­dzie się przej­mo­wał ja­ki­miś za­ka­za­mi czy na­ka­za­mi? Ja­kimś Ko­dek­sem czy pra­wa­mi świą­tyn­ny­mi, sko­ro każ­de­go dnia i nocy cha­łu­pa może za­pło­nąć mu nad gło­wą? Czło­wiek je­dzie spo­koj­nie w od­wie­dzi­ny, a tu na­gle – brzdęk, i pró­bu­je od­dy­chać przez gar­dło prze­bi­te strza­łą. Małe dziew­czyn­ki, wy­cho­dząc pa­sać gęsi, za­bie­ra­ją ze sobą nie wierz­bo­we wit­ki, tyl­ko łuki i oszcze­py. Ka­pła­ni chcie­li­by, żeby wszyst­ko było ład­ne i po­ukła­da­ne, jak w świę­tych księ­gach. Grzmią o Po­miot­ni­kach i ła­sce Pani, na któ­rą trze­ba za­słu­żyć. Ale kie­dy ban­dy­ci strze­la­ją do two­jej ro­dzi­ny, to ich nie ma w po­bli­żu – mó­wi­ła co­raz szyb­ciej, z co­raz więk­szą pa­sją. – Więc nie opo­wia­daj mi o ja­kimś sta­rym dzia­dy­dze, któ­ry się krzy­wi na myśl o gra­ni­cy, bo on sie­dzi w mie­ście, za mu­ra­mi, i sy­pia pod pu­cho­wą pie­rzy­ną, więc nie wie, jak to jest żyć tu, z ko­czow­ni­ka­mi i ban­dy­ta­mi kry­ją­cy­mi się za każ­dym krza­kiem!

Łow­czy uniósł dło­nie w obron­nym ge­ście.

– Prze­cież ja nic nie mó­wię, jeż­dżę wzdłuż gra­ni­cy wy­star­cza­ją­co dłu­go, żeby znać... re­alia. Na­wet gdy rzą­dzi­ła tu Świą­ty­nia, te­re­ny te ucho­dzi­ły za dzi­kie i mało cy­wi­li­zo­wa­ne. Mnó­stwo na wpół osia­dłych ko­czow­ni­ków i in­nych lu­dów. A po przy­by­ciu Me­ekha­nu zro­bi­ło się jesz­cze go­rzej. Me­ekhań­czy­cy z za­cho­du, We­ssyr­czy­cy spod gór, Inu­owie, La­fe­ro­wie, nie­do­bit­ki He­ary­sów, i tak da­lej. Każ­dy, komu cia­sno było na ro­dzi­mych zie­miach, tra­fiał tu­taj. I... Co cię tak śmie­szy?

– Głu­piec grze­ją­cy się przy ogni­sku – pal­nę­ła, szcze­rząc się sze­ro­ko. – O Pani, mi­ło­sier­na dla ubo­gich na umy­śle... Ty na­praw­dę nic nie ro­zu­miesz?

Męż­czy­zna żach­nął się, wy­raź­nie zły.

– Nie wie­rzę, że dłu­go jeź­dzisz po Ste­pach – kon­ty­nu­owa­ła. – Ina­czej nie mó­wił­byś „Kie­dy rzą­dzi­ła tu Świą­ty­nia” tak swo­bod­nie. Mi­nę­ło trzy­sta lat, od­kąd Im­pe­rium wchło­nę­ło zie­mie Świą­ty­ni Laal Sza­ro­wło­sej, ale tu cią­gle są tacy, któ­rzy do­sta­ją sza­łu na wspo­mnie­nie wła­dzy ka­pła­nów. A gdy je­den z nich rzu­ca to ta­kim lek­kim to­nem, to pro­si się, żeby ktoś pod­ciął mu po­pręg.

– Nie gar­dło? – Łow­czy był po­iry­to­wa­ny, na jego po­licz­kach po­ja­wił się ru­mie­niec. Uśmiech­nę­ła się jesz­cze sze­rzej.

– Pod­cię­ty po­pręg nie krwa­wi, a gdy w peł­nym cwa­le sio­dło zje­dzie ci z koń­skie­go grzbie­tu, to i tak nie prze­ży­jesz. Wy­pad­ki się zda­rza­ją. Nie chce ci się spać?

Za­ru­mie­nił się jesz­cze bar­dziej.

– Ni­g­dy nie mogę za­snąć przed wal­ką. A ty?

– A ja mogę, chy­ba że cze­kam przy gra­ni­cy Uro­czy­ska. – Skrzy­wi­ła się. – Nie, że­bym ro­bi­ła to zbyt czę­sto.

Mil­cze­li chwi­lę. On wpa­trzo­ny w ogień, ona gła­dzą­ca oseł­ką głow­nię sza­bli.

– Więc... – za­wa­hał się. – Je­śli wy­ba­czysz mi nie­dy­skret­ne py­ta­nie, co tu wła­ści­wie ro­bisz?

– Co ja tu ro­bię? Aaa... to zna­czy, cze­mu uga­niam się po Ste­pach z sza­blą i łu­kiem w gar­ści, miast ha­fto­wać gdzieś po­ściel na ślub­ną wy­praw­kę? Wy­cho­wa­łam się w gó­rach, pod Ole­ka­da­mi, do­ro­słam tu­taj. Żyję wła­snym ży­ciem i nie śpie­szy mi się do ro­dze­nia ba­cho­rów ja­kie­muś wiecz­nie za­pi­ja­czo­ne­mu pa­stu­cho­wi.

– To nie mu­siał­by być pa­stuch.

– O, kom­ple­ment. Cał­kiem nie­zły. – Uśmiech­nę­ła się. – Jed­nak w Yerth uczą was nie tyl­ko wy­ma­chi­wa­nia po­świę­co­nym mie­czem i mam­ro­ta­nia eg­zor­cy­zmów w imie­niu Laal Sza­ro­wło­sej.

Are­don wy­da­wał się ura­żo­ny.

– Nie spie­szy mi się – mruk­nę­ła w prze­strzeń. – Nie je­stem... Nie, ina­czej. Gdy­by mat­ka dzień w dzień po­wta­rza­ła mi, że mu­szę wyjść za mąż i ro­dzić jej wnu­ki, pew­nie ba­wi­ła­bym już dru­gie albo i czwar­te. Ale przy­gar­nę­li mnie wo­za­cy Ver­dan­no, któ­rzy chy­ba sami nie wie­dzie­li, jak po­win­ni wy­cho­wać... Na­uczy­li ma­chać sza­blą, po­zwo­li­li wy­brać wła­sną dro­gę, a ona za­pro­wa­dzi­ła mnie tu, na po­gra­ni­cze Uro­czy­ska i w to­wa­rzy­stwo mni­cha, któ­ry nie może za­snąć i nie­wie­le wie o Ste­pach.