– A właściwie jak... jak...
– Jak to się stało, że Meekhanka czystej krwi zamieszkała w verdańskiej kuźni?
– Tak.
Kailean zapatrzyła się w ogień.
– Wspominałeś coś o walce dobra ze złem, mnichu – zaczęła mówić po długiej chwili. – Powiedzmy, że też miałam okazję wziąć w niej udział, tylko że zło wygrało. Moje zło nie było jakimś potworem z mitycznych czasów, pomiotem Niechcianych. Moje zło na pewno miało ojców i matki, kamratów i kochanki. Urodziło się, uczyło płakać, śmiać się, chodzić, mówić, kłamać i kląć. Z pewnością miało też jakieś imiona i nazwiska. Ale to nic nie zmieniło.
Przymknęła powieki.
– Podróżowałam z ojcem, matką i dwoma braćmi na południe. Tam mieliśmy szukać szczęścia, lepszego losu. W górach uprawialiśmy niewielkie dzierżawione pole, hodowaliśmy stadko kóz, kilka owiec. Często było głodno i chłodno, jak pamiętam, a z południa, ze Stepów, dochodziły wieści, że każdy, kto przyjedzie i się tam osiedli, dostanie tyle ziemi, że w pół dnia nie objedzie ich koniem. Więc ojciec, po którymś przednówku, gdy znów musieliśmy jeść chleb z mąki doprawianej żołędziowym prochem, spakował nas i ruszył na południe. Jak widać, można być Meekhańczykiem z dziada pradziada i marzyć o tym, żeby zamieszkać wśród barbarzyńców...
Zapatrzyła się w ogień, szukając jakichś emocji, ale te wspomnienia dawno już przestały boleć.
– Napadli nas bandyci. Nikt ważny, żaden tam Czarny Hosse czy Wehyr Zabójca. Ot, kilku zbirów, którzy chyba nawet nie liczyli na takie szczęście. Akurat rozbijaliśmy obozowisko, gdy wyłonili się z mroku. Mój ojciec nawet nie zdążył sięgnąć po broń, dostał trzy strzały. Braci stratowali końmi. Matkę przyszpilili do ziemi włócznią. Ja... Ja akurat poszłam w krzaki, za potrzebą. Patrzyłam na to, co się działo, kucając ze spódnicą zadartą aż po pępek. W tyłek kłuł mnie jakiś patyk.
Uśmiechnęła się z dziwnym, strasznym grymasem.
– Śmieszne, prawda? Mordowali mi rodzinę, a jedyne, co pamiętam wyraźnie, to ten cholerny patyk, który uwierał mnie w dupę. A oni skończyli szybko. Chodziło im tylko o pieniądze, konie i tych kilka cennych drobiazgów, które mieliśmy ze sobą. Odjechali równie szybko, jak się pojawili. Prosto w noc. A ja... Ja siedziałam tam, w tych krzakach, aż do świtu. Potem wzięłam łuk, którego nie znaleźli w ciemnościach, i poszłam za nimi. Miałam trzynaście lat i myślałam tylko o jednym. Znaleźć ich i zabić. A oni nie spieszyli się, byli przecież u siebie... Panowie Stepów. Więc znalazłam ich, dzień później, akurat gdy planowali napaść na kolejnych wędrowców. Nie pamiętam dokładnie, co zrobiłam, wjeżdżali właśnie do ich obozu, a ja zaczęłam krzyczeć i strzelać. Podobno trafiłam przywódcę bandytów w chwili, gdy miał przebić włócznią samego And’ewersa. Zawsze miałam dryg do łuku. Potem straciłam przytomność. Ocknęłam się na wozie. Tak poznałam ród Kalevenhów.
– A twoi dalsi krewni?
– Nie mam, nie tutaj. Pochodzę z północy i tam zostawiłam jakieś ciotki i wujów, którzy tak jak my, na przednówku chleb mąką z żołędzi doprawiali – skrzywiła się. – Pewnie by się ucieszyli, gdyby im się na głowę zwaliła jakaś dorastająca pannica, a z nią słowo posag.
– Więc zostałaś z Verdanno?
– A bo co? – rzuciła naraz gniewnie, nie spodobał jej się ten ton, zbyt wiele razy słyszała pełne fałszywej troski zdania wypowiadane podobnym głosem. – Myślisz, że było mi u nich źle? Że harowałam od świtu do nocy na kawałek chleba i kąt do spania, jak musiałabym to robić, gdyby zajęła się mną jakaś „odpowiednia” rodzina? Pewnie skończyłabym wtedy, rodząc w wieku czternastu lat nieślubnego bachora, którego zrobiłby mi mój łaskawy opiekun. Verdanno przygarnęli mnie i wychowali jak własną. A kiedy postanowiłam żyć na swój sposób, dali błogosławieństwo, szablę i dobrego konia.
– Przecież ja nic takiego nie powiedziałem... – Łowczy uniósł ręce w obronnym geście.
Kailean fuknęła gniewnie i wróciła do wpatrywania się w płomienie.
– Za dużo.
– Słucham...?
– Za dużo razy słyszałam takie rzeczy. Och, to jest to biedne dziecko, które musi wysługiwać się brudasom. Ach, to ta sierotka, która haruje w kuźni u dzikusów. Ojej, co za wstyd, żeby meekhańska dziewczyna musiała robić takie rzeczy. I tak dalej. Kiedy dotarliśmy do pierwszego miasteczka – to była taka dziura, zdaje się Gwyret – tamtejszy burmistrz odebrał mnie And’ewersowi i oddał w „lepsze ręce”. Zostałam służącą u miejscowego rzeźnika. A mój nowy opiekun przylazł do mnie pierwszej nocy i zaczął obmacywać. Miałam tylko trzynaście lat, ale byłam wyrośnięta. I na dodatek niczyja. Więc myślał, że może ze mną zrobić, co mu się spodoba.
Zamilkła na chwilę, podciągnęła kolana pod brodę, zastygła w tej pozycji.
– Najgorsze jest to, że ja też tak myślałam. Że jestem niczyja. Że nie mam nikogo i niczego. Nazajutrz jeden z chłopaków And’ewersa, Der’eko, spotkał mnie przypadkiem na ulicy, gdy szłam na targ. Beczałam całą noc i on to z miejsca zauważył. Prawie siłą zaciągnął mnie do ciotki Vee’ry, a ona w parę chwil wyciągnęła ze mnie to, czego obiecywałam nigdy i nikomu nie opowiadać. Wypłakałam się na jej kolanach jak małe dziecko. A potem podniosłam wzrok i zobaczyłam minę And’ewersa. I Der’eko, i Ruk’herta, i Det’mona. I nagle zrozumiałam, że nie jestem niczyja. Że jestem ich, a oni są moi. Tego samego dnia kowal w towarzystwie czterech synów odwiedził rzeźnika. Nie wiem, co mu powiedzieli, ale gdy tylko wyszli, pobiegł blady i roztrzęsiony do burmistrza i zrzekł się opieki nade mną. A potem wyjechaliśmy stamtąd i trafiliśmy do Lithrew. No i historia prawie się powtórzyła. Prawie, bo w mieście stacjonowała wtedy chorągiew pancerna, a jej dowódca, pułkownik Jasferd, znał And’ewersa. I on wymógł na wszystkich, żeby mnie nie zabierano od Verdanno. Najpierw jednak porozmawiał ze mną i chyba tym, co go ostatecznie przekonało, był fakt, że na sugestię, że mógłby się mną zająć ktoś inny, dostałam ataku histerii.